Zerwane kable, zagrożony gazociąg, zatrzymane statki – wojna hybrydowa na Bałtyku rozgorzała na dobre i prawdopodobnie gwałtownie się nie skończy. Rosja wie, iż to właśnie tam najłatwiej ukłuć Zachód, choćby jeżeli samemu jest się zepchniętym do narożnika. Bronić się przed takim atakiem trudno, ale przecież zachodnie państwa mają całkiem sporo narzędzi, by mimo obiektywnych trudności robić to skutecznie.
To już prawdziwa seria. W listopadzie ubiegłego roku chiński statek „Yi Peng 3” zerwał dwa podmorskie kable telekomunikacyjne. Pierwszy łączył Szwecję z Litwą, drugi Niemcy z Finlandią. Z kolei pod koniec grudnia tankowiec „Eagle S”, pływający pod banderą Wysp Cooka, uszkodził kabel energetyczny Estlink 2 między Finlandią a Estonią. Mało tego, jak przyznają fińscy śledczy, bezpośrednio po tym incydencie statek, najpewniej ciągnąc po dnie kotwicę, ruszył w kierunku kabla Estlink 1 i gazociągu Balticconnector. Zanim tam dotarł, został zatrzymany, ale i tak feralnego dnia operatorzy z Finlandii, Niemiec i Estonii zgłosili uszkodzenia kilku bałtyckich przewodów do transmisji danych.
Na razie wciąż jeszcze trwa ustalanie szczegółów tych zdarzeń. Wszystkie tropy jednak w taki czy w inny sposób prowadzą do Rosji. Oznacza to, iż wojna hybrydowa na Bałtyku rozpętała się na dobre. Co więcej, w kolejnych miesiącach ze strony Kremla można się spodziewać, niestety, wzmożenia tego typu działań.
Rosja zza węgła
Dlaczego? Po pierwsze gospodarka Rosji otrzymała właśnie kolejny poważny cios. 1 stycznia Ukraina wstrzymała tranzyt rosyjskiego gazu przez swoje terytorium. Straty, które poniesie z tego tytułu Gazprom, idą w miliardy dolarów. Oczywiście ruch Kijowa rykoszetem uderzy także w kilka europejskich państw (choćby Austrię i Słowację), ale – jak zapewniają unijni urzędnicy– Wspólnota odpowiednio wcześnie przygotowała się na taki scenariusz. Tak czy inaczej, Moskwa na pewno nie przejdzie nad tym do porządku dziennego. Postara się jeszcze mocniej uderzyć w sieć przesyłową, która zapewnia środkowej Europie dopływ surowca z innych niż rosyjskie źródeł. Kreml ma to już przećwiczone, bo po takie metody sięga od czasu, gdy Zachód w reakcji na wybuch wojny w Ukrainie postanowił zadbać o alternatywne źródła dostaw.
Tyle iż przyczyny eskalacji wykraczają daleko poza kwestie gospodarcze. Rosja konsekwentnie stara się zniechęcić Zachód do wspierania Ukrainy. A teraz najwyraźniej uznała, iż pora dokręcić śrubę. Moment jest szczególny, bo zachodnie społeczeństwa coraz częściej wykazują oznaki zmęczenia wojną, w wielu zaś krajach do głosu dochodzą partie skłonne do ustępstw wobec Rosji. Z takim problemem borykają się chociażby Niemcy. 23 lutego odbędą się tam przedterminowe wybory, tymczasem poparcie dla skrajnie prawicowej, antyuropejskiej i prorosyjskiej AfD nigdy w historii nie było tak duże. A to zaledwie jeden z przykładów.
Ćwiczenia „Baltops ’24”, fot.
SM Aaron Zwaal
Rosja wszystkimi dostępnymi metodami stara się więc podgryzać zachodnie demokracje. Siać zamęt, łamać wolę Zachodu, a także powodować jego realne finansowe straty. Sabotaż jest poręcznym narzędziem, Bałtyk zaś dogodną przestrzenią do jego stosowania. Nie zmienia tego fakt, iż na tym akwenie Putin został zepchnięty do narożnika. Po przyjęciu do NATO Szwecji i Finlandii sytuacja geostrategiczna w tym rejonie świata okazała się dla Rosji fatalna. Sojusz kontroluje teraz gros bałtyckiego wybrzeża i ogromne połacie wód. Niektórzy eksperci mówią wprost: Bałtyk stał się wewnętrznym „jeziorem” NATO. W otwartej konfrontacji na tym akwenie Rosja nie ma szans, jednak ze względu na specyficzne przepisy obowiązujące na morzach i oceanach może napsuć sporo krwi zachodnim państwom.
Szybki jak Fin
Przepisy o korzystaniu z obszarów morskich są skomplikowane i wieloaspektowe. najważniejszy pozostaje jednak fakt, iż dane państwo na swoich wodach musi zapewnić wszystkim statkom prawo do swobodnego przepływu, a zatrzymanie i kontrola obcej jednostki mogą zostać przeprowadzone tylko w wyjątkowych okolicznościach. Do takich zalicza się podejrzenie o sabotaż, tyle iż dowody muszą być naprawdę mocne. W praktyce oznacza to złapanie statku niemalże na gorącym uczynku, a na rozległych przestrzeniach morskich nie jest to proste. Sprawę gmatwają dodatkowo kwestie własnościowe. Tankowce czy drobnicowce zwykle są rejestrowane w krajach, w których koszty takich procedur są niskie. Dlatego pływają pod banderami Bahamów, Liberii, Panamy... Jakby tego było mało, ich właścicielami często są spółki z drugiego końca świata. „Eagle S”, na przykład, należy do firmy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, która zdążyła już złożyć do sądu w Helsinkach wniosek o uwolnienie statku, przy okazji oskarżając Finlandię o... jego uprowadzenie. W gąszczu przepisów i dokumentów stosunkowo łatwo ukryć się rosyjskim służbom. Niezależnie jednak od wszystkiego nie stają się one niewidzialne. Śledczy i media zdążyli już, na przykład, odkryć, iż wspomniany „Eagle S” najpewniej należał do tzw. floty cieni, czyli grupy tankowców przemycających objętą sankcjami rosyjską ropę.
Sytuacja jest więc trudna. Tak czy inaczej, Zachód ma jednak sporo narzędzi, by sobie z nią poradzić. Krótko po grudniowych incydentach Mark Rutte, nowy sekretarz generalny NATO, zapowiedział wzmocnienie na Bałtyku sojuszniczej obecności. Szczegółów nie zdradził, ale nietrudno się domyślić, co to oznacza. Wschodnią flankę będzie kontrolować więcej niż dotąd okrętów i samolotów. Na Bałtyku pozostaną prawdopodobnie operujące tu ostatnio natowskie zespoły SNMCMG1 i SNMG1. Pierwszy składa się z niszczycieli min, drugi z jednostek bojowych. Sieć jednostek monitorujących ruch na kluczowych akwenach zostanie dodatkowo zagęszczona. NATO zresztą już wcześniej wzmacniało swoją pozycję w tym regionie Europy. Znakiem tego choćby powołanie nowego dowództwa, które pokieruje sojuszniczymi operacjami i ćwiczeniami na Bałtyku. Do tego dochodzą działania poszczególnych państw członkowskich, które krok po kroku przypisują siłom morskim kolejne zadania. Dziś marynarze baczniej niż kiedykolwiek wcześniej przyglądają się infrastrukturze krytycznej, przede wszystkim tej ulokowanej pod wodą. W realizacji tego typu zadań mają pomóc zamawiane i projektowane okręty. Choćby wielozadaniowa jednostka pod kryptonimem „Ratownik”, która za kilka lat zasili polską marynarkę. Stosowna umowa została podpisana pod koniec grudnia.
Ale walka z zagrożeniami hybrydowymi musi być, rzecz jasna, prowadzona także na innych poziomach. To między innymi kwestia unijnych sankcji nakładanych na poszczególne statki podejrzewane o przynależność do floty cieni. w tej chwili niemal 80 takich jednostek jest objętych zakazem zawijania do europejskich portów oraz współpracy z podmiotami zarejestrowanymi w UE. Właściciele mają problem z przeładunkiem, uzupełnianiem zapasów, zawieraniem ubezpieczeń. Ważna jest też odpowiednia interpretacja przepisów. W razie samego podejrzenia o sabotaż Zachód musi działać w granicach prawa, ale bez większych skrupułów. Czasem podejmować ryzyko, by osiągnąć zamierzony efekt. Tak jak Finowie w przypadku „Eagle S”. Dla właściciela statku sam nieplanowany przestój jednostki w porcie oznacza milionowe straty. A ewentualne wciągnięcie na listę sankcyjną to już prawdziwa katastrofa.
Państwa zachodnie czeka więc prawdopodobnie długa i trudna batalia. prawdopodobnie rozpisana na lata. Trudno jednak przypuszczać, iż Rosjanie odniosą w tej konfrontacji długofalowe korzyści. Powtórzmy raz jeszcze: pod względem strategicznym to NATO ma na Bałtyku zdecydowaną przewagę. Co więcej, ma też technologiczne i prawne możliwości, by tę przewagę zwiększać. I prawdopodobnie będzie to robić.