Wynik wyborów prezydenckich w USA nie może zbytnio zaskakiwać. Nie tylko skrupulatna analiza sondaży pozwalała przewidzieć wygraną Donalda Trumpa we wszystkich siedmiu stanach wahających się – trend ostatnich czterech tygodni był jednak bardzo czytelny, średnia sondaży stanowych coraz bardziej korzystna dla republikanina, a pojedyncze badania pokazujące wygraną Kamali Harris coraz rzadsze i mniej okazałe. Wygrana byłego prezydenta była zaprogramowana także z tego powodu, iż kampania ta okazała się być może pierwszą, w której polityka tożsamości odniosła swój ostateczny triumf, choć na pewno nie taki, jakiego pragnęli jej lewicowi akuszerzy.
USA od ponad półwiecza wyznaczają trendy demokratycznej polityki Zachodu, zarówno w politycznym, jak i społeczno-kulturowym wymiarze. Są więc przedmiotem wyjątkowo dogłębnej analizy i żywego zainteresowania nie tylko z powodu potęgi kraju i rozmiarów światowej władzy głowy tego państwa, ale także jako wyznacznik politycznej przyszłości w innych krajach naszego kręgu cywilizacyjnego. W takim kontekście wybory 2024 jawią się szczególnie ciekawie, są być może przełomowe. Wygląda na to, iż w sposób już nie marginalnie obecny gdzieś w niszach politycznego starcia, ale w sposób masowy ich wynik został zrodzony nie w boju idei, a w boju tożsamości.
Idee i, stanowiące ich konkretyzację, programy polityczne straciły na znaczeniu w realiach amerykańskich wraz z rosnącą polaryzacją. To wskutek okopywania się obu obozów politycznych stopniowo zanikało zjawisko dwupartyjnych kompromisów, tak esencjonalnie ważne w skomplikowanym systemie politycznym USA. Ponieważ prezydent rzadko kiedy dysponował większością w obu izbach Kongresu (o kontroli nad 60 mandatami senackimi, dopiero pozwalającymi na pełną swobodę legislacyjną, już nie wspominając), agenda programowa kolejnych prezydentur mogła wykuwać się tylko na drodze pozyskiwania zmiennych koalicji w Kongresie, w których brali udział niektórzy politycy z partii prezydentowi formalnie przeciwnej. Partia prezydencka nadawała kompromisom ideowy i programowy ton, ale były one łagodzone przez postulaty drugiej strony. Była to cena za to, aby cokolwiek szło do przodu.
Wraz z polaryzacją przyszła niemal całkowita blokada wszelkich inicjatyw dwupartyjnych, co już od drugiej kadencji Baracka Obamy było w zasadzie nowymi, utartymi realiami waszyngtońskiego życia politycznego. Rządzenie zaczęło ograniczać się do rozporządzeń. Programy przestały odgrywać jakąkolwiek rolę jako z góry skazane na niewykonalność, idee przestały mieć sens jako „piękne opowieści” uzasadniające programy i zostały wprzężone na służbę budowie tożsamości, w których się rozmyły, zatraciły i zbanalizowały do cna. Przestano głosować, aby zmienić coś w kraju, a zaczęto głosować, aby dać świadectwo swojej osobistej tożsamości.
Na przestrzeni ostatnich 10 lat wykuły się więc dwie czołowe tożsamości, przypisane obu partiom. Nie sposób wobec nich używać już pojęć „konserwatywna” i „liberalna”. Tych idei w klasycznym sensie w amerykańskiej polityce już nie ma. Jedna zamarła, gdy prawica postanowiła odrzucić ideę wolnego rynku, wolnego handlu, globalizacji i ideowej misji geopolitycznej Ameryki, jako imperium wolności. Druga została zatarta, gdy ideę wolności słowa i równości wobec prawa odsunęły w cień koncepcje uzależnienia zakresu praw publicznych od identyfikacji etnicznej, rasowej, płciowej i seksualnej obywatela.
Dziś w Ameryce sporu nie toczą więc już konserwatyzm i liberalizm, a dwie tożsamości osadzone w czynnikach pochodzenia, które są całkowicie niezależne od wolnego wyboru podmiotu politycznego, jakim jest obywatel. Coraz mniej możliwe jest wybranie sobie swoich poglądów. Zostają one przypisane ludziom automatycznie.
Problem polityczny polega tutaj jednak także na tym, iż tożsamości te nie są wobec siebie symetryczne. Jedna z nich jest bowiem tożsamością jednolitą i większościową, odwołującą się do utartych od dawna desygnatów przynależności, a w dodatku zmobilizowaną jak nigdy wcześniej lękiem związanym z wyzwaniem, jakie jej stawia druga strona, lękiem, iż może kiedyś przeminąć. Druga tożsamość zaś nie jest w zasadzie jedną tożsamością, a mozaiką wielu różnych mniejszościowych tożsamości, które zbliża do siebie wyłącznie poczucie krzywdy i dyskryminacji zadanej przez większość. To luźna i ulotna „koalicja”, w której sprzeczności interesów zasiać nietrudno i do czego wystarczy wykorzystać konserwatyzm obyczajowy i katolickie więzy latynoskich mężczyzn, aby wykazać im, iż nie mają wspólnoty z niebinarnymi aktywiszczami z pokolenia Z lub z czarnymi feministkami.
W efekcie mamy jedną tożsamość, która jest skonfigurowana jako narzędzie ułatwiające wygrywać wybory i drugą, która stanowi w sytuacji wyborczej co najmniej handicap, jeżeli nie zwyczajny balast. To niesamowite, jak amerykańska centrolewica pokpiła sprawę stojąc na progu swojego ostatecznego ideowego triumfu. Przecież – pomimo przypadkowej prezydentury Busha z 2000 r. – od lat 90-tych przemiany kulturowe sprzyjały jej na każdym kroku. Liberalizm wygrywał z konserwatyzmem na niemal każdym froncie. Sprzeciw wobec prawa do aborcji nosił twarz szurniętych kaznodziei z kościołów dla „ponownie narodzonych w Chrystusie”, którzy dotknięciem ręki wprawiali wyznawców w konwulsje w zamian za grad banknotów dolarowych. Poparcie dla zawiązków i małżeństw osób LGBT w kilka lat zdobyło kolosalną większość społeczną, a prawica już tylko prosiła, aby nie zmuszać cukierników do robienia tortów z figurkami dwóch panów na szczycie. Rasizm, chwilę wcześniej niemal wszechobecny, został w dużej mierze wyparty z życia oficjalnego i zawodowego za sprawą podejścia „nie widzę kolorów”. Poszczególne stany przestawały karać za posiadanie niewielkiej ilości marihuany, a niektóre choćby jej produkcję, acz to wbrew prawu federalnemu.
I wtedy liberalna centrolewica, zamiast skonsumować swoją przewagę kulturową i ideową, zamiast ugruntować sytuację, w której 3 na 4 kadencje w Białym Domu siedzieć będzie Demokrata (i coraz częściej Demokratka), a w pozostałe jakiś centrowy niedobitek republikański w stylu McCaina czy Huntsmana, postanowiła pozwolić na wychylenie wahadła w drugą stronę. Oddała pole radykalnej lewicy, która wymyśliła kilka „wynalazków” ideologicznych, które zniechęciły do tych zmian społecznych pogodzoną już z nimi centroprawicę.
Feministki jednego pokolenia zaatakowały feministki innego pokolenia za zbyt mały radykalizm i zarzuciły im, iż walka o prawa białych kobiet to rasizm. Potem jeszcze inne feministki uznały, iż walka o prawa czarnych kobiet z klasy średniej to klasizm. Do tego sporu dołączyły feministki reprezentujące osoby niebinarne, queer i biologiczne nie-kobiety identyfikujące się jako kobiety i nazwały wszystkie inne „terfami”, czym – co dość niesłychane – zdobyły przewagę w toczonej w lewicowej bańce debacie. Okazało się, iż prawo aktywiszcza do zaimka „bunny” jest ważniejsze od prawa kobiety z klasy średniej do równej płacy za równą pracę lub do urlopu macierzyńskiego!
Uznano, iż równe prawa dla osób wszystkich ras i etnicznych backgroundów oparte o „ślepotę” na kolor skóry to rasizm równie zły, co dyskryminacja z powodu koloru skóry. Okazało się, iż usunięcie rasizmu wymaga akcentowania i uwypuklania pochodzenia rasowego osoby na każdym kroku i nie tyle równych praw, co uprzywilejowanego traktowania osób nie-białych (czyli, mówiąc prościej, dyskryminacji osób białych). Wszystkich białych uznano za potomków kolonialistów, handlarzy niewolnikami i segregacjonistów, więc ustalono, iż mają zaciągniętą winę wobec społeczeństwa i muszą za nią wynagrodzić, na każdym kroku przepraszając za kolor skóry, z którym się urodzili. Każdy biały został uznany za rasistę z urodzenia, chyba iż aktywnie walczy z rasizmem z pozycji uniżonej. To nazwano „krytyczną teorią rasy”.
W odniesieniu do debaty publicznej uznano, iż ludzie biali, mężczyźni, heteroseksualiści, wierzący chrześcijanie i żydzi, pełnosprawni, binarni, pozbawieni nadwagi i w średnim wieku nie mają praw zabierać głosu w wielu kwestiach będących przedmiotem rozmowy. Wykluczono ich ze „safe spaces”, objęto „no-platformingiem”, a tych protestujących potraktowano „cancel culture”. Tak dyktowała „kultura woke”. Ten sam pogląd, wygłoszony przez przedstawiciela mniejszości etnicznej był oklaskiwany, a w ustach osoby białej był przyczyną potępienia. Zaczęto usuwać z przestrzeni publicznej za poglądy, wykluczać możliwość dyskusji o niektórych sprawach ze względu na możliwość „zaniepokojenia” czytelnika czy słuchacza, cenzurować książki, zmieniać treść książek napisanych sto lat temu, aby „stały się mniej niepokojące dla współczesnego pokolenia”, stosować parytety rasowe i związane z tożsamością płciowo-seksualną w kinie i telewizji. Sceny erotyczne na ekranie stały się bardziej dopuszczalne, jeżeli były homoseksualne, a fotografie akty, jeżeli modelka była otyła lub w podeszłym wieku.
Słowem, wskutek aktywności skrajnej lewicy, większość społeczna zmieniła zdanie i uznała, iż liberałowie z centrum ją oszukali, walcząc o równe prawa dla wcześniej dyskryminowanych grup. Dość powszechnie uznano, iż – po uzyskaniu równych praw – mniejszości nie tylko żądają więcej (czyli przywilejów), ale utożsamiają się z najzwyczajniej absurdalnymi, nonsensownymi i uwłaczającymi inteligencji żądaniami. Rasizmu coraz mniej ludzi już się wstydzi, podobnie jak maczyzmu, patriarchalizmu i transfobii. Jeszcze chwila, a do mody wróci homofobia.
Donald Trump nie jest konserwatystą, ale w niemal idealny sposób wpisał się w zagrożoną, zmęczoną i poirytowaną tożsamość białej większości Amerykanów. Co więcej, wskazał także na wehikuł utrzymania przez tą stronę przewagi wyborczej w perspektywie kilku dekad, gdy biali przestaną być większością. Po prostu, narracyjne samobójstwo „woke”, „intersekcjonalności”, „krytycznej teorii rasy” i x-tej „fali feminizmu” stają się narzędziami przyłączania się do strony prawicowej kolejnych grup nie-białych, na początek Latynosów płci męskiej, ale to prawdopodobnie tylko początek.
Jeśli Demokraci chcą zatrzymać ten pochód ku długotrwałej politycznej klęsce, muszą zrekonstruować sytuację z dwudziestolecia lat (plus-minus) 1993-2013. Muszą wrócić do centrum, odciąć się od skrajnie lewicowych nisz i jednoznacznie pokazać, iż antywolnościowe w gruncie rzeczy postulaty tych nisz są takim samym zagrożeniem dla wizji „Americana” jak maccartyzm, tyle iż a rebours. Muszą te grupy zdyskredytować i rozbić, choćby za cenę jednej czy dwóch kolejnych porażek wyborczych (procesy społeczne muszą swoje potrwać). Ostatecznie Demokraci muszą stanąć do wyborów jako jedna z dwóch partii na równi podtrzymujących amerykańskość w jej klasycznym wydaniu. Jako partia liberalnej Ameryki, stróża jej wolnościowego ducha. Tylko wówczas będzie przestrzeń, aby wykazać opinii publicznej, iż skrajna prawicowość MAGA jest, wbrew pozorom, mentalnie blisko ideologii woke. Zaszczepienie takiej myśli w głowach milionów ludzi rozbije obecne schematy rasowo-seksualnych tożsamości, ponownie postawi Republikanów w defensywie i przywróci polityczny spór o idee w obrębie wspólnej lub spluralizowanej naturą wielokulturowego społeczeństwa tożsamości amerykańskiej.
Fot. Wikimedia Commons