Z ulgą obejrzałem ostatni, dwunasty odcinek „Andora”, najnowszego serialu osadzonego w świecie „Gwiezdnych Wojen”. Z ulgą, iż to już koniec, bo ten serial mnie zmęczył.
Żywię szczerą nadzieję, iż dalszych części nie będzie. „Andor” z pewnością zbierze same pozytywne recenzje – i wszystkie będą nietrafne. Serial okazał się produkcją dopracowaną i solidną pod każdym względem technicznym (aktorstwo, muzyka, scenografia, zdjęcia, w ogóle realizacja) oraz fatalną pod względem zasadniczym.
Nawet nie dlatego, iż do fabuły domieszano na drugim planie wątek lesbijski, choć i jego nie należy bagatelizować. Pierwsza próba wciśnięcia homoseksualizmu miała już miejsce w filmie „Skywalker: Odrodzenie” (2019), najgorszym, jaki kiedykolwiek został wypuszczony pod szyldem „Gwiezdnych Wojen”. W nowym serialu uczyniono to niby „subtelnie”, nienachalnie. Ale nie ma się co łudzić: to jest taktyka małych kroków, za którą kryje się złośliwy upór realizacji agendy ideologicznej. Chciałem jednak pisać o czymś innym: twórcy „Andora” podjęli złą decyzję na dużo bardziej fundamentalnym poziomie.
Już w starożytności, w świecie hellenistycznym, znany był gatunek utworów literackich opisujących thaumata, „cudowności” – niezwykłe zdarzenia, miejsca, rzeczy i postacie. Po łacinie nazywano je mirabilia i pod tą nazwą przeszły do literatury średniowiecza. Gatunek rozkwitł bujnie w epoce nowożytnej – to ten rodzaj utworów, które Jonathan Swift sparodiował w „Podróżach Guliwera”, podkreślając zresztą ironicznie ten fakt w fikcyjnej przedmowie ułożonej przez tytułowego bohatera książki. W XIX wieku greckie thaumata, czyli łacińskie mirabilia znalazły podatny grunt w rodzącej się kulturze popularnej. I w tej postaci znamy je wszyscy: książki, a potem również filmy, w jakich bohaterowie podróżowali do dalekich i dziwnych światów, spotykali tam niezwykłe istoty i w ich towarzystwie przeżywali przygody, do których wyrywało się serce, chcąc iść za nimi.
Zaryzykuję twierdzenie, iż „Gwiezdne Wojny”, kiedy pojawiły się przed prawie półwieczem, osiągnęły efekt tak rozumianej cudowności w stopniu, w jakim nie udało się to żadnej innej serii science fiction w dziejach kina [1]. Choć długo miałem na ten temat odmienne zdanie, dziś muszę przyznać, iż klimat tchnący z pierwszych filmów z lat 1977-1983 udało się – mimo popełnienia licznych błędów – w elementarnym zakresie podtrzymać twórcom tzw. trylogii prequeli (1999-2005), zwłaszcza w dwóch pierwszych jej częściach, „Mrocznym widmie” (1999) i „Ataku klonów” (2002). Nastrój cudowności wypełnia najdłuższą jak dotąd produkcję zrealizowaną w ramach „Gwiezdnych Wojen” – serial „Wojny Klonów” (2008-2020). Staje się natomiast ledwo widoczny w filmie „Łotr 1” (2016).
Cudowność, której korzenie jako konwencji literackiej sięgają starożytnej Grecji, jest i zawsze była istotą „Gwiezdnych Wojen”. Twórcy tzw. trylogii sequeli (2015-2019) zdawali sobie z tego sprawę i wyraźnie chcieli kontynuować nastrój konstytutywny dla całej sagi. Nie przygotowali się jednak do tego w żaden sposób poza zgromadzeniem wielkiego budżetu, do realizacji przystąpili niedbale pod każdym względem, a całość dociążyli siermiężnym, wepchniętym jawnie i na siłę feminizmem i multikulturalizmem. Rezultat okazał się taki, jaki musiał w podobnych okolicznościach: tragiczny, ale bynajmniej nie w pozytywnym sensie tego słowa.
Po odstraszającej porażce trylogii sequeli wydawało się, iż naprawdę nadszedł koniec „Gwiezdnych Wojen”, przynajmniej na ekranie. I wtedy pojawił się „Mandalorianin” (2019-2020), a po nim „Księga Boby Fetta” (2021). Śmiem twierdzić, iż w zmienionych warunkach seriale te przywróciły atmosferę cudowności w jej pierwotnym natężeniu, na poziomie najstarszych filmów. Dosłownie wyciągnęły „Gwiezdne Wojny” z grobu. Bo tak jak za każdym razem, kiedy powstawało kolejne udane dzieło należące do sagi, widz miał wrażenie, iż oto znów staje na progu tego niezwykłego świata, którego bramy po raz pierwszy otwarły się przed nim w dzieciństwie. Tak jak ćwierć wieku temu pierwszy raz uchyliły się przed piszącym te słowa, dziś już lekko posiwiałym na skroniach.
Tymczasem w „Andorze”, choć nie przyzna tego żaden z jego twórców ani rozentuzjazmowanych recenzentów, dokonano całkowitej podmiany zasadniczej dla „Gwiezdnych Wojen” konwencji fabularnej. Za realizację serialu odpowiadał Tony Gilroy, który wcześniej pracował najczęściej jako scenarzysta kina akcji. To widać, bo najlepiej nakręcone są sekwencje obławy policyjnej na głównego bohatera, napadu na garnizon wojskowy, buntu w więzieniu czy wybuchu zamieszek ulicznych. Całkowicie zniknęły jednak wątki przygodowe, awanturnicze i egzotyczne, motyw wędrówki przez niezwykłe krainy, bogactwo przedstawionego świata – wszystko, co tworzy atmosferę cudowności. Zamiast niej otrzymujemy historię człowieka miotającego się w świecie zamkniętym i brudnym. Mroczne wnętrze burdelu, ponawiające się strzały do bezbronnych z ręki tytułowego bohatera, rozebrane kobiety w łóżkach, praca operacyjna służby bezpieczeństwa, wątek terrorystyczny – budują zupełnie inne wrażenie: nie wyruszamy na wyprawę do odległej galaktyki, ale oglądamy „zwykły” serial kryminalny. A przecież między kinem sensacyjnym a przygodowym zachodzi istotna różnica stylu i nastroju.
Będą mówili: nareszcie coś poważnego, w końcu coś dla dorosłych. Ale „Gwiezdne Wojny” nie mają być „dla dorosłych”, bo nigdy nie miały. Były i mają być opowieścią łączącą pokolenia: starszych z młodszymi, i z jeszcze młodszymi. Taka właśnie była w dawnych czasach rola legend, przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie. Bo „Gwiezdne Wojny” stały się czymś więcej, niż zbiorem filmów, książek i seriali – stały się opowieścią, a „opowieść” to pierwotne i adekwatne znaczenie słowa „legenda”. Dlatego też uważam za zupełnie usprawiedliwione nazywanie ich sagą. Opowiadane niegdyś legendy i sagi przekazywały ważne tematy mityczne, funkcja mitu polega na odtwarzaniu i ponawianiu zbiorowo przeżywanego kontaktu z archetypem, a – jak podkreśla Mircea Eliade – w dziełach kultury popularnej przez cały czas żyją archetypy znane jeszcze z prastarych systemów mitologicznych [2].
Seriale „Mandalorianin” i „Księga Boby Fetta” wyemitowano niedawno, jednak od tamtej pory wracałem do nich wiele razy. „Andora” obejrzałem z poczucia obowiązku i nie zamierzam do niego wracać. Do tego, co zrobili jego twórcy z „Gwiezdnymi Wojnami” dobrze pasuje mi Weberowskie pojęcie Entzauberung, odczarowania. Ten serial to nie tylko od-, ale i rozczarowanie. Coś zostało zagubione, a było nim to, co najważniejsze.
Adam Danek
[1] Dyskusję o tym, czy „Gwiezdne Wojny” powinno się zaliczać do gatunku science fiction odkładam na kiedy indziej, aczkolwiek faktycznie można przytoczyć sensowne argumenty przeciwko takiej klasyfikacji.
[2] W 1957 r. rumuński tradycjonalista pisał: „Można by napisać całą książkę poświęconą mitom człowieka współczesnego, mitologiom zamaskowanym w zabawach, jakie lubi, w książkach, które czyta. Kino, ta »fabryka snów«, wykorzystuje niezliczone motywy mityczne, na przykład: walka herosa z potworem, walki i próby inicjacyjne, wzorcowe postacie i obrazy (»dziewczyna«, »heros«, krajobraz rajski, »piekło« itd.). Ba, sama czynność czytania spełnia funkcję mitologiczną: nie tylko zastępuje opowiadanie mitu praktykowane w społecznościach archaicznych i literaturę przekazywaną w formie oralnej – żywą dziś jeszcze w społecznościach wiejskich Europy – ale przede wszystkim oferuje współczesnemu człowiekowi możliwość »wyjścia z czasu«, jak to wcześniej czyniły mity. Niezależnie od tego, czy człowiek współczesny »zabija« czas, czytając kryminał, czy też wchodzi w obce mu pod względem czasu uniwersum jakiejś powieści, lektura pozwala mu wyjść z czasu, w którym żyje jako indywiduum, i włączyć się w inne rytmy – pozwala mu żyć w innej »historii«.” (Mircea Eliade, Sacrum i profanum. O istocie religijności, przeł. Robert Reszke, Warszawa 1999, s. 170.)
Myśl Polska, nr 49-50 (4-11.12.2022)
fot. disneyplus