Noc już, ale spać się nie chce, nieprawdaż? I wiesz co? Naprawdę nie wiem, co ci poradzić w tej sytuacji. Może walnij kielicha i spróbuj jakoś opanować gonitwę myśli? Może zapal? Na ten stres nie ma lekarstwa. On jest jak wiatr. A każdy pilot wie, iż z wiatrem się nie walczy. Wiatr się wytrzymuje. Musisz to wytrzymać. Może póki co pocieszeniem będzie to, iż z czasem się przyzwyczaisz. Z czasem ci to wszystko znormalnieje. Znormalnieje tak, iż aż strach. Bo to przecież nie jest normalne.
Nie są normalne przygody, które spotykają rodziny Tomka i Anny. Ani trochę. Ludzie nie powinni być stawiani przed takimi wyborami. Takimi sofokolesowymi wyborami. Tragicznymi. Mówiąc po ludzku: w sytuacjach, w których jak byś się nie wiercił, dupa zawsze z tyłu i zawsze to dupa zbita. Niestety, życie przeżyć, to nie pole zaorać. Nie, ja tego nie wymyśliłem. Radziecki pisarz. Chuj z nim. I z jego ojczyzną też. Tak. Mam wisielczy nastrój i nie jestem obiektywny. Ale, nic to! – jak mówił bohater pewnej bardzo popularnej kiedyś polskiej powieści. Nie piszę podręcznika historii, tylko pomagam ci przeżyć w tych trudnych czasach.
I ponieważ ani ty, ani ja nie możemy już spokojnie spać, to opowiem ci o czymś bardzo ważnym. Tak ważnym, a zarazem tak oczywistym, iż dopiero teraz przypomniałem sobie, iż przecież trzeba ci o tym opowiedzieć. Bo ty nie masz tych doświadczeń. Opowiem ci o alarmach przeciwlotniczych. Czym są, jak się w ich czasie zachowywać i jak pomagać swojemu szczęściu. Bowiem stanie przy oknie i gapienie na pracę obrony przeciwlotniczej to nie najlepszy wariant zachowania, jeżeli chce się jeszcze trochę pożyć.
Pewnie zastanawiasz się, skąd taki dziwny tytuł rozdziału: „O, kurwa! Rakieta!”? No cóż, wiąże się z tym pewna anegdota.
Już w pierwszych dniach pełnoskalowej wojny pojawiły się w Ukrainie społecznie tworzone aplikacje na telefony komórkowe, które sygnalizowały ogłoszenie alarmu przeciwlotniczego. W pierwszych dniach otwartej wojny w Ukrainie, pewnie jak i w wielu miejscach w tej chwili w Polsce, ulicznych syren po prostu nie było, bądź nie działały. Protezą na ten stan rzeczy stały się gwałtownie aplikacje, które analizując twoje położenie (pamiętasz rozdział o higienie cyfrowej – ha!), w odpowiedniej chwili uruchamiały sygnał dźwiękowy w telefonie, oznaczający ogłoszenie na danym terenie alarmu przeciwlotniczego.
No i idziesz sobie spokojnie ulicą z komórką w kieszeni, a ta nagle zaczyna wyć dźwiękiem syreny niczym potępieniec. Jakoś tak strasznowato. I bez polotu zupełnie. Więc gwałtownie zamieniłem standardowy dźwięk syreny w apce na coś bardziej „atrakcyjnego”.
Pewnie nie grałaś w „World of Tanks”. A może jednak? I lata temu, naprawdę lata – bo ponad dziesięć lat temu – krążył sobie po You Tube, nabierając zasięgi, taki krótki fragment game play’u, w którym jakiś rozemocjonowany polski gracz stara się uniknąć wystrzelonej w jego kierunku rakiety, krzycząc na całe gardło: „o, kurwa, rakieta! Spierdalaaać! Kurwa, waffentrager ferszyfindyś di kajne panzerkamfwagen!”. Tak to mniej więcej fonetycznie brzmi i znaczy tyle, co brzmi fonetycznie, czyli równo nic. Ale zaaferowany głos krzyczącego jest idealny. Idealny do ogłoszenia alarmu przeciwlotniczego na moim (a może i twoim) mobilnym gadżecie.
I tym sposobem już od pierwszych dni inwazji mój mobilny telefon krzyczy w najmniej oczekiwanych momentach (tak dniem, jak i nocą) pełnym przerażenia głosem gejmera: „O, kurwa rakieta! Spierdalaaać!”. Myślę, iż anonimowy twórca tego sampla byłyby niezmiernie dumny, iż jego nieoczekiwane dzieło doczekało się takiego doniosłego wykorzystania.
W każdym razie miny pasażerów w kijowskim metrze słyszących oprócz standardowych powiadomień o alarmie dobiegający z mojej kieszeni wrzask w języku polskim: „O, kurwa, rakieta!” są bezcenne. I po pierwszym zdziwieniu, zwykle gości na nich uśmiech: „Pan z Polski?”. „Tak z Polski” – odpowiadam – „a co, aż tak dobrze to słychać?”.
Sporo zmieniło się od tych pierwszych dni i pierwszych alarmów. Minęły już przecież trzy lata. Gdyby tak rzucić to na horyzont czasowy drugiej wojny światowej, to byłaby to już połowa. Większa połowa, jeżeli można tak niematematycznie ująć. Naszej wojny końca nie widać. Nie wiem, czy to połowa? większa czy mniejsza? Ona trwa. A dźwięk wyjących syren i wydzierającego się z telefonu gejmera „O, kurwa, rakieta!” towarzyszy wciąż tak samo jak w pierwszych dniach. Ba! W pierwszych dniach wojny nie było go słychać tak często. Oddajmy historii sprawiedliwość – masowe naloty na ukraińskie miasta jako narzędzie terrorystycznego oddziaływania na ludność cywilną pojawiły się mniej więcej od października 2022 r. Wcześniej było po rycersku. Mordowanie tylko tam, gdzie stanęła stopa neosowieckiego żołdaka. Potem, w obliczu nieskuteczności tradycyjnej taktyki, poszło już po całości – bicie dronami i rakietami od Charkowa po Lwów.
Bądź pewna, iż w przypadku wojny z Polską bicie rakietami i dronami po wszystkich miastach naszego kraju nastąpi już pierwszego dnia. W Ukrainie pierwsze rakietowo-dronowe ataki liczyły po kilkanaście środków napadu powietrznego. W nocy z 3 na 4 lipca 2025 r. zbrodnicza Federacja Rosyjska użyła około 550 dronów i rakiet, z których większość wycelowana była w stolicę, czyli Kijów. Alarm przeciwlotniczy trwał od 22-giej do 9-tej rano z krótką, piętnastominutową przerwą (nie wiem, po co?) około 5-rano. Rankiem 4 lipca panorama Kijowa wyglądała jak na fot. 14.

Fot. 14. Panorama płonącego Kijowa po ataku w nocy z 3 na 4 lipca 2025 r. [źródło: Internet, Инсайдер UA].
Oczywiście, w Polsce się to nie wydarzy. Mamy dyżurną parę F-16 w powietrzu i jeszcze 46 sztuk na lotniskach w czynnej służbie (przynajmniej oficjalne dane na to wskazują). I mamy jeszcze wielopoziomową obronę przeciwlotniczą. Będzie dobrze! A gdyby zamiast 550 sztuk rakiet i dronów przyleciało 800? A jeżeli 1 600? Rosja dość gwałtownie rozbudowuje swój potencjał.
Wyczuwasz ironię? To dobrze. Za tą ironią kryją się empiryczne fakty. Izraelska „Żelazna Kopuła” była „niepokonana” do wojny 12-dniowej z Iranem, kiedy to bosonodzy bojownicy z Huti czy sandalarze z Hamasu wypuszczali w stronę żydowskich osiedli po parę, paręnaście sztuk piwnicznej roboty odpalanych od kamazowego akumulatora rakiet Kassam, zdolnych przelecieć parę kilometrów. Kiedy Iran zaczął wypuszczać w stronę Izraela po 100-200 sztuk rakiet/dronów jednocześnie, coś tam jednak już się przedzierało przez niezwyciężoną medialnie kopułę.
Praktyka jest taka, iż przy ataku w skali ponad 300 sztuk obiektów latających przeleci nieprzechwycone minimum 10% środków napadu. To moja własna obserwacja z konfliktu w Ukrainie, liczby te w przypadku Polski czy innego kraju NATO mogą się różnić (w górę, bądź w dół). A wystarczy jeden nieprzechwycony Szahid, który wyjątkowo niefortunnie uderzy np. w składy jakiejś rafinerii. Resztę możemy sobie wyobrazić.
Nie to, żebym cię jakoś specjalnie straszył. Po prostu realia są takie, iż w obecnej, potencjalnej wojnie jest na sto procent pewne, iż jakieś środki napadu powietrznego będą się przedzierały przez najlepiej zaprojektowany parasol obrony przeciwlotniczej. To tylko kwestia czasu potrzebnego na rozpoznanie i „zmęczenie” systemów obrony przeciwlotniczej czy ilości zastosowanych środków w jednorazowym ataku. Co to oznacza dla zwykłego cywila?
Ano wniosków – jak to zwykle bywa – jest kilka. Zacznijmy od najmniej w sumie oczywistego: nie ma na terenie Polski bezpiecznego miejsca. Każdy metr kwadratowy naszej ziemi jest w zasięgu arsenału środków lotniczego napadu, jakimi już w tej chwili dysponuje Federacja Rosyjska. To dość przygnębiająca i zarazem stosunkowo pocieszająca informacja. Nie ma się gdzie schować, czyli nie trzeba znowu specjalnie uciekać w jakieś mityczne „bezpieczne miejsce”. Takich miejsc nie ma. Tzn. być może są – ale są to centra dowodzenia czy schrony przewidziane dla najwyższych władz państwowych pomyślane w ten sposób, by zapewnić ciągłość działania państwa w sytuacji wojny. Dla ciebie czy dla mnie są to jednak miejsca zupełnie niedostępne. Czyli, patrz wniosek ogólny: miejsc bezpiecznych stuprocentowo nie ma.
Zanim wyciągniemy kolejne wnioski, trzeba jednak poświęcić chwilę uwagi arsenałowi, jaki może być przeciwko nam użyty. Zatem, znów krótki wykładzik techniczny. Obiecuję, iż możliwie jak najprostszy i bez wnikania w zbędne szczegóły. Kto zechce, sobie pogugli.
Współczesne środki napadu powietrznego można podzielić z grubsza na rakiety balistyczne, rakiety manewrujące i drony szturmowe dalekiego zasięgu.
Rakiety balistyczne przypominają rzucane kamienie. Ich charakterystyczną cechą jest to, iż napędzane są one tylko w pierwszej fazie lotu, wznosząc się dzięki swoim silnikom na bardzo wysokie trajektorie, sięgające choćby kilkudziesięciu kilometrów nad powierzchnią ziemi. Rakiety balistyczne we wstępnej fazie lotu opuszczają ziemską atmosferę i po wypaleniu swojego paliwa, lecą sobie swobodnie niczym rzucony kamień, podlegając w trakcie lotu wyłącznie sile oddziaływania ziemskiej grawitacji. Są niekierowalne w locie, osiągają potężne prędkości przelotowe dochodzące do kilkunastu tysięcy kilometrów na godzinę, co czyni je niezmiernie trudnymi celami do przechwytywania.
Tyle klasyczna definicja. W praktyce – jak to bywa – rzeczy wyglądają znacznie bardziej skomplikowanie. w tej chwili używane przez Rosję rakiety balistyczne są w większości przypadków kierowane w ciągu całego przelotu do celu, czyli są już takie nie-do-końca-balistyczne. Coś jak kamień, którego lot możesz kontrolować na różne sposoby – od nawigacji GPS, przez szyfrowaną łączność radiową po systemy AI bazujące na optycznych źródłach informacji (możliwe, iż niektóre rakiety mogą „widzieć” swoje cele i automatycznie korygować swój lot w czasie rzeczywistym, choć lecą naprawdę szybko).
Dla przykładu, rakieta Iskander M, których jest w Kaliningradzie co najmniej 24 sztuki na 12 mobilnych wyrzutniach utrzymywanych w gotowości bojowej, ma zasięg min. 500 km (może choćby do 1 000 km, w zależności od wariantu), przenosi ładunek o masie od 480 kg do 720 kg (także i głowice jądrowe o skalowalnej mocy) i jest w stanie dotrzeć w dowolne miejsce w Polski w czasie około 10-14 minut od wystrzelenia.
Dziesięć do czternastu minut na to, żeby zaprzyjaźnione satelity zauważyły i zinterpretowały podejrzane ruchy przy wyrzutniach oraz start rakiet. Dziesięć do czternastu minut na to, by zaprzyjaźnione wojskowe centra analityczne nakarmiły swoje systemy danymi obserwowanego lotu i otrzymały możliwe potencjalne cele. Dziesięć do czternastu minut na przekazanie tych informacji polskim centrom zarządzania kryzysowego i wdrożenie alarmu. Dziesięć do czternastu minut na wybrzmienie alarmu i udanie się do schronów. Widzisz to wszystko dziejące się czasie obejmującym łącznie dziesięć do czternastu minut? Ile czasu wychodzisz z domu od drzwi mieszkania do drzwi wejściowych na klatkę schodową? Ile czasu masz do najbliższego schronu? Wiesz gdzie on jest? Kiepsko to wszystko wygląda, prawda?
No dobrze, to znaczy: źle. Niemniej, pochylmy się teraz nad rakietami manewrującymi. Podstawowa różnica w odniesieniu do rakiet balistycznych polega na tym, iż rakieta manewrująca – jak sama nazwa wskazuje – jest napędzana silnikiem w ciągu całego swego lotu. Z tego faktu wynika kilka znaczących implikacji.
Lata wolniej i niżej niż balistyczne, bo zwykle na pułapie do kilku kilometrów, czyli w atmosferze, gdzie jest opór powietrza. Co więcej, sporo rakiet manewrujących posiada zdolność latania wręcz na wysokości kilkunastu metrów, przy wykorzystaniu nawigacji konturowej, czyli opartej o faktyczną rzeźbę terenu. Mówiąc prościej i przystępniej: rakieta manewrująca (nazywana również skrzydlatą), lata nisko, by być trudno wykrywalną dla radarów, ale przez to wolniej (żeby można było omijać przeszkody terenowe i oszczędzać paliwo, z którego korzysta podczas całego lotu).
Zasięg rakiet manewrujących sięga do kilku tysięcy kilometrów, prędkość ich zwykle jest poddźwiękowa i oscyluje między 500 a 800 km/h. W ostatniej fazie lotu przed celem rakiety manewrujące wznoszą się na wysokość kilkuset metrów, by razić cel możliwie z góry. Daje to gwarancję jak najmniejszej pomyłki w zakresie celności, co łatwo sobie wyobrazić. Zdecydowanie prościej trafić w cel kamieniem ciskanym z góry na dół niż rzucanym „na wprost”. W tej fazie lotu rakieta manewrująca jest najbardziej podatna na zestrzelenie, bo zwalnia i nabiera wysokości.
Rakiety manewrujące wystrzeliwane mogą być ze wszystkich nośników: samolotów, łodzi podwodnych, okrętów, mobilnych wyrzutni czy wyrzutni stacjonarnych. Są o rząd wielkości mniejsze niż balistyczne i zwykle przenoszą mniej materiałów wybuchowych. Rzecz jasna są i tańsze, a przez to bardziej powszechnie wykorzystywane. Pamiętaj – księgowi mają sporo do powiedzenia w kwestii prowadzenia wojen z zakresie tak strategicznym, jak i taktycznym. Bilans ma się zgadzać.
Do kategorii rakiet manewrujących należała Ch-55, którą znaleziono w 2023 r. pod Bydgoszczą. Jak widać – mniejsza, wolniejsza, słabsza w sile destrukcyjnej, ale potrafi nawywijać, jeżeli przeleciała sobie nie niepokojona przez nikogo przez pół Polski i przypadkowo wylądowała w miejscu, gdzie mieści się sporto natowskich instytucji.
No i drony. Sporo już o nich było. Bo warto o nich mówić. To chyba w tej chwili najszybciej ewoluująca broń na współczesnym polu walki, czy – mówiąc szerzej – we współczesnym konflikcie zbrojnym. Ich rozwój można porównać do szybkości, z jaką ewoluowało lotnictwo podczas pierwszej wojny światowej. I nie jest to żadna przesada.
Obecnie (lipiec 2025) mamy już całe odrębne kategorie dronów, czyli bezpilotowych aparatów latających (BPLa). Od małych obserwacyjno-korygujących dronów „komunijnych”, przez szturmowe FPV zdolne przenosić od kilku granatów ręcznych do specjalnie dedykowanych ładunków przeciwpancernych, po ciężkie drony dalekiego zasięgu, będące praktycznie bezpliotowymi małymi samolotami. Do takich można zaliczyć przystosowywane przez Siły Zbrojne Ukrainy awionetki, które zdolne są pokonywać tysiące kilometrów nad terytorium Rosyjskiej Federacji czy irańskiego projektu Szahidy, opisane już szczegółowo w innej części tego poradnika. Nota bene wciąż rozwijane i ulepszane przez rosyjskich projektantów.
Pośród dronów funkcjonują również i „wabiki”, o czym często się zapomina, komentując ilość aparatów atakujących napadniętą przez Rosję Ukrainę. Wabiki są to wykonane w najtańszy z możliwych sposobów drony, często ze sklejki i styropianu, napędzanej silnikami do motokos czy pilarek benzynowych, których głównym zadaniem jest lecieć tępo przed siebie i skupiać na sobie uwagę systemów obrony przeciwlotniczej. Te bowiem nie mają możliwości odróżnienia „prawdziwego” i uzbrojonego Szahida od niewinnego Gerbera z dykty i styropianu, dociążonego ołowianą płytką (fot. 15.).

Fot. 15. Przechwycony przez autora (i szwagra jego) dron-wabik typu Gerbera. Tak, jego wykonanie jest równie niechlujne, jak jego wygląd na fotografii. Ale działa. [fot. własne].
Koszt wyprodukowania takiego wabika sięga nie więcej niż 2 tys. dolarów, z czego połowa tej kwoty to importowany najprawdopodobniej z Chin silnik (tak, tak, tjechnika bolszaja, ale silniki do motokos lepiej montować z lewego importu), oparty o amerykańskie know-how (No, ba! Musi być porządne, jak hamerykańskie!). Niemniej, ta toporna konstrukcja ze sklejki, styropianu i „duct tape” robi robotę w zakresie zajmowania obrony przeciwlotniczej i generowania kosztów związanych ze strącaniem takich „pustuszek” drogimi pociskami przeciwlotniczymi. Szacuje się, iż przy każdym rosyjskim ataku między ⅓ a ½ wszystkich użytych środków napadu to takie właśnie wabiki, mające za cel wyłącznie sparaliżowanie ilością systemów obrony przeciwlotniczej. Nota bene, całkiem poważna rakieta manewrująca Ch-55, znaleziona w Polsce pod Bydgoszczą w 2023 miała zamiast głowicy z materiałem wybuchowym po prostu betonowy odważnik. Dziwne są te zbiegi okoliczności, nieprawdaż?







![Korea i Japonia. Historyczni wrogowie w sojuszu pod egidą USA [ANALIZA]](https://cdn.defence24.pl/2025/07/13/1200xpx/bqH8AK68M9sncStyfvZkLrm2fWGohntb2uaULao6.b3i4.jpg)




