
Dziś, w dniu Wszystkich Świętych, cmentarze pachną zniczami i wspomnieniami. I nagle pomyślałem: zakazy to też jakaś lekcja. Małe gesty stają się wielkie, bo nagle nie wolno. Pamięć, choć nie do zamknięcia, zyskuje wartość, gdy okazuje się ograniczona. A najbardziej proste rzeczy – palenie znicza, spojrzenie, oddech – nabierają sensu dopiero wtedy, gdy są zakazane. Taka naszła mnie dziś refleksja.
Pamiętam tamten czas, gdy cmentarze też zamknięto. Paradoks życia — miejsca spokoju okazały się niebezpieczne. Lasy — które miały być oddechem — uznano za ryzykowne. Wtedy człowiek uczył się nowych gatunków absurdów: brzoza nieczynna, dąb pod kwarantanną, a znicz — tylko online.
Każda decyzja wtedy była kontrowersją. Zrobili coś? Źle. Nie zrobili? Jeszcze gorzej. W internecie powstała nowa dziedzina: komentologia stosowana. Każdy wiedział, co trzeba było zrobić, ale — jak zwykle — po wszystkim. Mądrość po fakcie to nasza narodowa dyscyplina olimpijska. Zawsze na podium.
Siedzieliśmy więc w domach, ucząc się samotności i tęskniąc za świeżym powietrzem. Bo jak tu nie wyjść? Ale jak wyjść, skoro nie można? A jak można, to po co? Czasem wydawało mi się, iż najbezpieczniej byłoby nie oddychać — ale w maseczce też to średnio wychodziło.
I w tym wszystkim człowiek nagle odkrywał, iż najbardziej tęskni za normalnością. Nie za wielkim światem, nie za wakacjami, tylko za możliwością zapalenia znicza dla babci — bez konieczności negocjowania z policjantem w bramie cmentarza. Bo jak wytłumaczyć, iż to nie spacer, tylko spotkanie? W dodatku – jednostronne.
Pamiętam, jak wtedy mówiło się: „to dla dobra wspólnego”. Słusznie. Ale wspólne dobro często gubi się w indywidualnych interpretacjach. Bo człowiek lubi wolność — zwłaszcza tę, której mu brakuje. A kiedy ją ograniczyć, to natychmiast pojawia się w głowie myśl: „a może to jednak przesada?”.
Nie będę tu roztrząsał polityki. Bo polityka, jak wiatr — zawsze wieje nie tam, gdzie by się chciało. Prawdziwe dramaty działy się gdzie indziej. W szpitalach, w domach, w ciszy. Tam, gdzie brakowało sił, łóżek i czasu. Tam, gdzie nikt nie klaskał. Bo klaskać najłatwiej, gdy to inni pracują.
A potem Putin znikł pandemię... Zmienił się temat, zmienił się strach. Wirus odszedł w cień, bo pojawiły się cienie inne — większe, głośniejsze, bliższe granicy. I zrozumieliśmy, iż spokój to nie stan natury, tylko luksus. Że człowiek uczy się adaptacji szybciej niż rozumu.
Dziś, gdy idę na cmentarz, to myślę, iż to miejsce wcale nie jest o śmierci. To miejsce o pamięci. A pamięć to taka forma życia, która nie potrzebuje paszportu, maseczki ani przepustki. Czasem wystarczy myśl — i już jesteśmy razem.
Bo choć wszystko można zamknąć — szkoły, sklepy, granice, choćby lasy — to życia się nie da. Ono zawsze znajdzie ścieżkę. Choćby przez krzaki. I zawsze się odrodzi. Choćby w uśmiechu przez łzę.
A dystans? Został. Może nie ten fizyczny, ale taki, który pozwala spojrzeć na to wszystko spokojniej.










