Wspólnoty charyzmatyczne kwitną, chociaż ich ścisły związek z protestantyzmem jest dobrze znany. Dlaczego w Kościele katolickim w Polsce tak silnie rozwija się ruch, który buduje się na własnej, pozasakramentalnej strukturze? O tym mówi w rozmowie z PCh24.pl ks. prof. Paweł Bortkiewicz TChr.
Paweł Chmielewski: W miniony weekend w Krakowie zebrało się około 20 tysięcy osób na imprezie „Chwała Mu”, charyzmatycznym spotkaniu uwielbieniowym. Byli biskupi, był choćby nuncjusz… W sieci mnóstwo komentarzy: katolicyzm jednak żyje! Czy naprawdę takie spotkania są tego dowodem?
Ks. prof. Paweł Bortkiewicz TChr: Sam uczestniczyłem w różnych spektakularnych wydarzeniach, zwłaszcza w spotkaniach w Lednicy. Oczywiście, byłem pod ich wrażeniem, ale miałem cały czas świadomość, iż to wymaga ciągłości. To nie może być wydarzenie jednorazowe. Wielkie wydarzenia, choć mają swoją siłę oddziaływania, są zarazem ogromnie płytkie i powierzchowne.
Entuzjaści przekonują jednak, iż skoro przychodzi tyle ludzi, to mamy do czynienia z wielkim fenomenem i przejawem żywotności katolicyzmu.
Można raczej mówić o widomym znaku kryzysu przeżywania katolicyzmu. Katolicyzm nie jest wydarzeniem. Jest dzianiem się – to rzeczywistość permanentnego dialogu Boga z człowiekiem, o charakterze kontinuum, opartym o sakramenty.
Na stronie wydarzenia „Chwała Mu” możemy przeczytać, iż w tym spotkaniu chodzi o zapowiedź… czegoś, co nadchodzi. „Wierzymy” – piszą autorzy – iż to początek „większych rzeczy, które nadchodzą”. Taki język jest charakterystyczny również dla innych wielkich imprez charyzmatycznych. Co takiego miałoby „nadchodzić”?
Wiemy, iż coś ostatecznie naprawdę nadchodzi: to Królestwo Boże, do którego dążymy. Chrześcijaństwo jest religią nadziei wyrastającą z prawdy o wcieleniu Chrystusa i zbawieniu. Transmitowanie przekonania, iż „coś nadchodzi”, zwalnia nas tymczasem z poczucia odpowiedzialności; to w moim odczuciu ryzykowne przesunięcie akcentów.
Charyzmatyczne grupy protestanckie mówią, iż „wkrótce” nadejdzie „wielkie przebudzenie” i „wylanie Ducha”, które przekreśli historyczne „ograniczenia” chrześcijaństwa. Dlaczego ten typowo protestancki język, związany z protestancką ideologią, tak łatwo przenika do nominalnie katolickich ruchów charyzmatycznych?
Ruchy charyzmatyczne wyrosły na podłożu wspólnot protestanckich; i te protestanckie proweniencje są bardzo czytelne we współczesnym ruchu charyzmatycznym, który przenika do Kościoła. Przepraszam za wątek autobiograficzny; ale kiedy zaczynałem posługę kapłańską w latach 80., to częstym zjawiskiem w Polsce było, iż zarówno w parafiach jak i w duszpasterstwie akademickim wspólnoty katolickie przechodziły do wspólnot protestanckich, niejednokrotnie razem z księżmi, ich duszpasterzami. To niesłychanie bolesne, gdy mając największy skarb, jakie zostawił nam Bóg – łaskę sakramentalną – ktoś z tego rezygnuje i przechodzi na pozycje bardziej związane z nastrojami, emocjami i własnymi wyobrażeniami o Bogu.
Wspólnoty charyzmatyczne w Kościele korzystają z sakramentów, ale zarazem mają swoje własne praktyki, które wyglądają na quasi-sakramenty. „Chrzest w Duchu”, „zaśnięcie w Duchu”, różnorodne błogosławieństwa przez lidera… To jakaś paralelna struktura pseudo-sakramentalna?
W tym tkwi ogromne niebezpieczeństwo. Chrześcijaństwo ma strukturę sakramentu: to jest istota katolicyzmu – dziękujemy Bogu za misterium, które dokonało i wciąż dokonuje się w życiu człowieka, od chrztu poprzez kolejne sakramenty. We wspólnotach charyzmatycznych mamy tymczasem do czynienia w pewnym sensie z porzucaniem mocy sakramentu. Na przykład wskazany przez Pana Redaktora „nowy chrzest”… Czym on tak adekwatnie jest? Przecież sakrament chrztu zawiera tak zwaną „sfragis”, niezniszczalną pieczęć. W człowieku ochrzczonym dokonało się już nowe stworzenie. Co chce osiągnąć człowiek, który przyjmuje jakiś „nowy” chrzest? Poprawiać Pana Boga? Stwarzać człowieka na nowo? A jeżeli tak, to według jakiej koncepcji? Bo chyba nie według koncepcji Bożej, skoro „poprawia się” to, co zostało dokonane w sakramencie chrztu świętego. Ruch charyzmatyczny, tak jak wiele innych ruchów reformatorskich, może kierować się pragnieniem odnowy tego, co jest w Kościele skostniałe czy usychające; ale nie ma większej życiodajnej mocy, niż ta, którą dają sakramenty.
Charyzmatycy przekonują, iż katolicy mogą czerpać z protestantyzmu, bo o ile katolicy mają „pełnię sakramentów”, to protestanci mają mieć „pełnię Słowa”. Czy to nie absurd?
Zdecydowanie tak. Proszę zresztą zwrócić uwagę na konsekwencję braku sakramentów wśród protestantów. Ten brak wiąże się przecież z bardzo poważnym problemem z grzechem. Skoro nie ma sakramentu pokuty i pojednania, to jak mogłoby być inaczej? Odrzucenie tego sakramentu jest też zarazem zanegowaniem jednej z głównych ról Ducha Świętego, o których mówi Chrystus Pan w swojej mowie w Wieczerniku: iż Duch Święty przyjdzie, aby przekonać świat o grzechu (J 16, 8). Rola Ducha Świętego w przekonywaniu świata o grzechu i prowadzeniu do pojednania jest w tym wymiarze charyzmatycznym, mówiąc delikatnie, zminimalizowana.
Wielkie wydarzenia charyzmatyczne tylko rzadko odwołują się do Matki Bożej. Maryja jest wielką nieobecną tych ruchów. Trzeba to rozumieć jako wielki ukłon w stronę protestantyzmu. Czy można jednak mówić, iż jakikolwiek ruch w Kościele jest naprawdę katolicki, o ile nie ma w nim Niepokalanej, albo o ile jest Ona zepchnięta na margines?
Kardynał Robert Sarah w książce „Katechizm życia duchowego” wyraźnie wskazuje na to, iż katolicyzm bez Maryi – nie jest katolicyzmem. Maryja jest znakiem specyficznym katolicyzmu – to po prostu dar samego Chrystusa, który zostawił nam w Kościele swoją Matkę.
Obrońcy ruchu charyzmatycznego mówią, iż skoro ludzie się do tego garną, to widocznie taka jest potrzeba czasu; zwykłe życie parafialne najwyraźniej nie wystarcza, potrzeba charyzmatycznych wspólnot i wydarzeń, a kto to odrzuca – ten zamyka drogę działania Duchowi Świętemu. Co Ksiądz Profesor na to?
Usłyszenie głosu Ducha Świętego wymaga z naszej strony pewnej wrażliwości. Wydaje mi się, iż to, czego potrzebujemy dziś w Kościele, to doświadczenie autentycznej wspólnoty i relacji między wierzącymi – pod warunkiem jednak, iż te relacje nie zostaną przedłożone nad życie sakramentalne. Doświadczenie na stadionie, gdzie czujemy bliskość drugiego człowieka, czemu towarzyszą ogromne emocje, może być interesujące i cenne, ale problem zaczyna się wtedy, kiedy staje się ono ważniejsze od sakramentów. Wtedy mamy do czynienia z odejściem od katolicyzmu. W pierwszym roku swojego kapłaństwa starałem się moderować pewną wspólnotę charyzmatyczną. Pamiętam, jak jej lider zapytał jedną z nastoletnich dziewcząt, gdzie się lepiej czuje – będąc tam z nimi, czy w kościele. Odpowiedziała, iż ona wprawdzie rzadko chodzi do kościoła, ale o ile już, to może powiedzieć, iż bez wątpienia lepiej czuje się na takich spotkaniach… To pokazało mi ogromne ryzyko przeżywania takiej charyzmatycznej wspólnotowości, która nie prowadzi do Eucharystii. Pamiętam też z lektury „Siedmiopiętrowej góry” o. Thomasa Mertona jego rozczarowanie jakąś charyzmatyczną wspólnotą protestancką. Na spotkaniu, w którym uczestniczył, pojawiła się pani, która chciała zabrać głos i powiedziała, iż Duch Święty podpowiada jej, aby pokazała zdjęcia z wakacji – i zaczęła to rzeczywiście robić. Nie chcę kpić ani banalizować; chodzi o to, by potrzeba budowania żywej wspólnoty i relacji nie zastąpiła struktury sakramentalnej życia katolickiego. Wspólnota nie może być wartością samą w sobie; ona ma sens tylko wtedy, kiedy prowadzi do najważniejszej ze wspólnot – komunii z Bogiem.
Tysiące młodych ludzi idzie na wielką imprezę charyzmatyczną. Część z nich robi to po raz pierwszy; są pod wrażeniem dynamizmu, są emocje… Dowiadują się o różnych wspólnotach charyzmatycznych, mogą się zainteresować – i pójdą na spotkanie. A tam? „Chrzest w Duchu”, mówienie językami, kontakty z protestantami… Czy nie jest trochę tak, iż – w praktyce – takie wielkie spotkania temu właśnie służą – zaciekawianiu młodych katolików ruchami, które od katolicyzmu w gruncie rzeczy mogą odciągać?
W pełni podzielam takie obawy. Spotkania, o których mowa, są jednorazowymi wydarzeniami. Pojawia się więc pytanie: co dalej? Do czego to prowadzi? Czy do pogłębienia wiary? Trudno oczekiwać pogłębiania wiary w Kościele katolickim, skoro tak adekwatnie nie ma tu pasa transmisyjnego, przejścia z jednostkowego wydarzenia do stałej katolickiej formacji. Łatwo jest tymczasem na bazie emocji i spektakularnych przeżyć wciągnąć ludzi w mechanizm quasi-sekciarski. Musimy pamiętać, iż pomimo wysiłków współczesnych procesów laicyzacyjnych, człowiek pozostaje istotą religijną. o ile ta ludzka przestrzeń otwartości na religię nie zostanie wypełniona autentyczną, sakramentalną relacją z żywym i osobowym Bogiem, to łatwo jest człowieka zmanipulować i wprowadzić go w jakąś groźną niszę.
W ruch charyzmatyczny angażują się biskupi. W Krakowie, jak wspomniałem na początku, był choćby nuncjusz. To dobrze, iż hierarchowie się tym zajmują, są obecni na takich spotkaniach? Wiąże się to przecież również z uwiarygodnianiem tych rzeczy.
Zawsze jest potrzebna opieka ze strony Kościoła. o ile u podstaw różnych wydarzeń charyzmatycznych stoi wspólnota, która ma autentyczną asystencję kościelną i jest z Kościołem związana, to na miejscu biskupów byłbym otwarty na takie działania. o ile jednak chodzi o rzeczy wyrastające z boku, to obecność osób duchownych jest raczej uwiarygodnianie czegoś, co wątpliwe, a nie kształtowaniem takiej rzeczywistości.
Biskupi są, ale… co się zmienia? „Chrzty w Duchu” – są tak, jak były; Maryja – przez cały czas nieobecna; kontakty z protestantami – kwitną. Czy ostatecznie nie przeważa jednak właśnie uwiarygodnianie tego, co mało katolickie?
To jest problem z jakością asystencji kościelnej. Ta asystencja wygląda w różnych miejscach bardzo dziwnie, także w przestrzeni medialnej. Kluczowa jest zasada „po owocach ich poznacie”. Rzecz w tym, iż gromadzenie się tłumów, które stają się jednorazowo „konsumentami świętych obrzędów” (sic!), nie oznacza jeszcze, iż chodzi o życie Eucharystią, wiązanie się z sakramentami Kościoła… Sądzę, iż konieczne jest ujęcie takich wydarzeń w jakieś ramy liturgiczno-prawne. One same w sobie nie są jeszcze wystarczające, ale stanowią pewne zabezpieczenie, które mogłoby ograniczyć zupełną dowolność w tej przestrzeni charyzmatycznej.
Co ma zatem zrobić katolicki rodzic, którego nastoletnie dziecko chce iść na wielkie charyzmatyczne wydarzenie?
Jeżeli taki młody człowiek twierdzi, iż nie znajduje zaspokojenia swojego pragnienia Boga, to teoretycznie można byłoby zastanowić się nad zgodą. Z drugiej strony rodzi się jednak pytanie: czy rzeczywiście nie ma innych możliwości? choćby o ile nasza rodzinna parafia z jakichś przyczyn nam nie odpowiada – jest problem z proboszczem, katechetą i tak dalej – to można przecież znaleźć taki kościół, który będzie ortodoksyjny, a gdzie zarazem czytelna i żywa będzie wspólnota wiary. Starałbym się zatem raczej poszukać z tym młodym człowiekiem miejsca, gdzie doświadczy Boga, choćby emocjonalnie, ale które to miejsce będzie jednak realnie w Kościele katolickim, a nie na jego obrzeżach.
Bóg zapłać za rozmowę.
Paweł Chmielewski