Startuję do Sejmu z 10. miejsca na liście Nowej Lewicy w 19. okręgu wyborczym dla Warszawy i zagranicy. Lewica spodziewa się wziąć tutaj tym razem dwa mandaty (w 2019 roku wzięła 3, do 4. zabrakło jej niecałych 2 tys. głosów). Sztab liczy, iż z Jackiem Dehnelem (obaj jesteśmy outsiderami) zdołamy być może przynieść głosy „z zewnątrz” i iż one uzbierają kolejny mandat ponad te 2, które dziś wynikają z sondaży
Cztery lata temu ten dodatkowy mandat SLD, do którego zabrakło tak niewiele, byłby kosztem PiS. jeżeli tak, to gotów jestem pracować na sukces Lewicy, choć status obywatelskiego działacza, który kandydować chciał i przez cały czas chce niezależnie, nie bardzo mi pozwala grać w drużynie jakiejkolwiek partii. W takim celu mogę. Chodzi o sukces demokratycznej opozycji jako całości. Ale ten cel – choć ekscytuje wszystkich tak bardzo – to jeszcze mały pikuś.
Udział w tej liście i choćby tak określona rola na niej pozwoli mi też przeciwdziałać skrajnie antydemokratycznej i przy tym strategicznie głupiej logice głosowania na najsilniejszego, której już dziś towarzyszą otwarte wezwania, by pozostałe dwie listy opozycji wdeptać pod próg wyborczy. Robią to ludzie dobrej woli – robią to całkowicie bezmyślnie. To byłaby wyborcza katastrofa. A i tak nie będzie łatwo. Bo wspólnej listy nie ma. Próby zastąpienia jej listą jedyną da się zrozumieć, rozumiejąc rozpacz i frustrację – ale to próby samobójcze i przeciwdziałać im trzeba ze wszystkich sił.
Obrazek tu załączony przedstawia zależność uzyskanych głosów od miejsca na liście – na podstawie wyników z 2019 roku dla pięciu ówczesnych partii. 37% z nas głosuje na „jedynki”, 14% na „dwójki” i dalej już hiperbola zbliża się bardzo do dna. A to tylko średnia. W Warszawie Małgorzata Kidawa-Błońska dostała ponad 70% wszystkich głosów oddanych na KO, sama zdobywając dla tej listy 6 z 9 uzyskanych przez nią mandatów. W okolicach 10. miejsca na liście Lewicy osiąga się typowo wynik rzędu tysiąca głosów, na liście KO – silniejszej przecież zdecydowanie – to jest kilka tysięcy. Michał Szczerba, startujący wówczas jak i dziś z miejsca 7., wdarł się na miejsce 4. z wynikiem 13 747 głosów. Ale to Michał, gość nie tylko świetny, ale i dobrze wszystkim znany. Pogonił z tego 4. miejsca Joannę Fabisiak – mentalną pisówę na listach KO, która mandat posłanki uzyskała z rekordowo niskim, śmiesznym wynikiem 5 347 głosów.
Głosowanie na „jedynki” stanowczo odradzam. Owszem, ludzie na tych miejscach są postaciami zasługującymi na głosy – i z pewnością dostaną ich wystarczająco wiele. Im więcej głosów swojej listy wezmą, tym bardziej przypadkowe będą wyniki na dalszych miejscach. O tym, kto obejmie mandat wywalczony przez lidera zdecydują głosujące na niego rodziny i kumple. Wygra ten, kto ma ich więcej w tym samym okręgu. Ale mogę tak sobie odradzać te rzeczy do woli. Wykres i wszelkie dostępne dane i tak nie dają mi żadnych szans.
A ja chcę dostać wynik zupełnie innego rzędu.
Chcę 63 314 głosów
Choć 20 tys. powinno na tej liście wystarczyć, by wejść. Nie ma sensu stawiać na przeskoczenie na biorące miejsce, szukać 20 tys., a może 25 tys. Celem jest 63 314 głosów, bo tyle trzeba w Warszawie, by dostać mandat na pewno. W każdych warunkach, z obojętnie jakiej listy, samodzielnie go wywalczywszy. Bez pomocy lidera listy i udziału jego głosów. To ma być nasz mandat. Wyborców. Wolny od partyjnej dyscypliny i wszystkich tych dworskich przepychanek. 63 314 głosów oznaczałoby, iż mandat posła biorę nie dzięki jakiejkolwiek liście, ale wyłącznie dzięki tym, którzy postawili krzyżyk przy moim nazwisku. I przy żadnym innym.
Żebyśmy mieli jasność i się nie czarowali:
- Przy nazwisku moim, a nie Tuska, któremu, jak każdy demokrata w Polsce, sam życzę jak największego sukcesu i na którego zagłosuje prawdopodobnie dobrze ponad pół miliona ludzi, chcąc prestiżowo pognębić Kaczyńskiego, nie dbając przy tym o nic innego, jak tylko o tę satysfakcję.
- Przy moim nazwisku, a nie kogokolwiek z KO, którą w tym roku poprze więcej ludzi niż zwykle, bo trzeba „obstawiać pewniaka”, nie rozbijać głosów itd. Wśród tych nas na liście KO, na których głosować się nie da głosując na mnie, jest Michał Szczerba, na którego sam zagłosować chciałbym bardzo.
- Również na liście Lewicy trzeba by postawić na mnie, a nie na Adriana Zandberga, który tu będzie „jedynką”, ani nie na nikogo innego.
Czy to się może udać? Taki wynik – ani żaden tego rzędu – nigdy nie zdarzył się nikomu przy starcie ze środka listy. Nigdzie.
63 314 głosów to jednak w tym okręgu raptem 4,5% wszystkich głosów. A ja 4 lata temu dostałem ponad 15%. Praktycznie bez kampanii, w dodatku dopuszczając się obrazy majestatu największej partii opozycji, występując przeciw jej kandydatowi, wciśniętemu do Senatu z Warszawy Kazimierzowi Ujazdowskiemu. Więc może jednak są jakieś szanse? To nie da się tak szacować, bo to kompletnie inna sytuacja. Kandydatów do Sejmu będzie tu 200, z czego pięciu „jedynkom” przypadnie co najmniej 50% głosów, w rzeczywistości znacznie więcej. Na jednego kandydata przypada więc w tej sytuacji „wyjściowo” średnio 0,26% – 4,5% to byłoby, musiało by być, prawie 20 razy tyle. Ale jednak tamte 15%…
Kto na mnie głosował i czy zagłosuje znowu?
Ówczesne 85 720 głosów było dla mnie wielkim zaskoczeniem. To był zdumiewająco dobry wynik. Ale jestem dociekliwy i całkiem solidny. Pracowicie przeanalizowałem więc dane, chcąc się dowiedzieć, komu mam za ten wynik dziękować. Rezultat wprawiał w zakłopotanie. Ponad wszelką wątpliwość zagłosowali na mnie sejmowi wyborcy Konfederacji – nie mieli własnego kandydata do Senatu, w całym kraju w takiej sytuacji znacznie częściej wybierali opozycję niż PiS, a tu mogli przytrzeć nosa i jednym, i drugim, co po prostu zrobili. Ta sytuacja się nie powtórzy. Głosów tych ludzi już tak nie zdobędę, bo oni będą mieli swoich kandydatów.
Rozmawiałem na ulicach z wieloma z nich. Nie podzielali poglądów, ale widzieli, iż je mam. I wielu z nich to wystarcza. Dla bardzo wielu z nich antyaborcyjna krucjata Kai Godek była bzdurą, ale sądzili, iż ona sama jest po prostu idealistką i to w jej domniemaną szczerość wierzyli. Grzegorza Brauna mieli za świra, ale to również był dla nich dowód jego autentyzmu. Bredni Korwin-Mikkego ci ludzie choćby nie próbowali zrozumieć, ale tyle wiedzieli, iż w ciągu całego ich życia Mikke ubrany w tę swoją kretyńską muchę gadał dokładnie to samo. Znaczy, stały w poglądach, szacun. Wpadłem w ich oczach w tę samą kategorię świra, co nie jest dla mnie komplementem, ale wniosek z tej sytuacji jest już wiadomością dobrą. Prawackie poglądy wyborców Konfederacji istnieją, ale nie zawsze. Ich „antysystemowość” jest czymś od tego niezależnym – to całkiem inna sprawa. I ważniejsza. W polityce szukają autentyzmu i wiarygodności. Nie dlatego Konfederacja rośnie – jak twierdzą komentatorzy – iż KO skręca na lewo. Nie skręca, a jeżeli nawet, to nikt z konfederackiej młodzieży nie nabiera się na ściemę polityków i nie wierzy ich deklaracjom. Oni nie lubią stolika, który chcą wywrócić, bo sądzą – i mają powody – iż poglądy w „dorosłej polityce” nie istnieją, a politycy zmieniają je na życzenie. Konfederacji rośnie, kiedy ludzie przestają wierzyć innym partiom.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Gdzie nasz głos będzie miał największy wpływ na wynik. Praktyczny poradnik wyborczy, część 2
Walczyć o te głosy się da. Nie umizgami, nie poszukiwaniem „programowych zbieżności”, jak tego nieudolnie naiwnie próbował Rafał Trzaskowski pomiędzy turami głosowania prezydenckiego. Ja ich głosy dostałem bez cienia takich umizgów, mówiąc np. o aborcji w trzecim trymestrze… „Antysystemowość” rozumiana jako zbrzydzenie fałszem i cynizmem polityki nie musi mieć prawackiego oblicza. To zbrzydzenie można i trzeba zrozumieć. Ono może mieć także oblicze lewackie – i tak było często w historii. Może mieć również „oblicze obywatelskie”. Nie tylko to jesteśmy winni Polsce, żeby urwać głosy tej groźnej dla Polski partii. Tym młodym ludziom winni jesteśmy alternatywę – bo zostawiliśmy ich bez innego wyjścia jak tylko Krzysztof Bosak i Grzegorz Braun. „Stolik” naprawdę powinien zostać „wywrócony”. To nie brunatni prawacy są do tego niezbędni. Musi się zacząć nowe. Po prostu.
No, dostałem tych głosów jakieś pewnie 30 tys. Reszta pochodziła od wyborców dzisiejszej Lewicy. I tak większość z nich zagłosowała na Ujazdowskiego – „z rozsądku” albo „z lojalności”. Co do procentów i liczb bezwzględnych była to w przybliżeniu ta sama i tak samo liczna grupa, jak ci, którzy wcześniej w wyborach europejskich uparli się głosować na Wiosnę, choć większość zwolenników Biedronia „z rozsądku” zagłosowała na Koalicję Europejską Schetyny. To twardy i świadomy elektorat – ale na niego również nie da się liczyć tym razem, bo on ma na liście Lewicy lewicowych polityków do poparcia.
Musi istnieć jakiś „nasz elektorat”, potencjał ruchów obywatelskich. Ale zmierzyć go się w tamtych warunkach nie dało wśród tych 85 720 głosów. Najpewniej nie był duży. Kiedy piszę niniejsze, piszę właśnie do tej grupy ludzi. Jeszcze nie uzbierałem na promocję i nie wyprodukowałem „wirali” – jeszcze się do nikogo innego nie przebiję.
Na co liczę?
Zrobię wszystko, co trzeba. Przebiję się do prawackiej i lewackiej bańki szturmem. Zmuszę tych ludzi do myślenia. Wiem jak.
Nieco gorzej z centrowym „mainstreamem”, bo dla niego jestem przeciwieństwem „dorosłego” oraz „skutecznego” polityka, „mrzonki” o lepszej demokracji go nie interesują, bo „najpierw trzeba wygrać”, a to zapewnia Donald Tusk i nikt inny. Szanuję lęk przed zmarnowaniem głosów. Szanuję i rozumiem prymat doraźnej taktyki nad jakimikolwiek innymi, choćby najważniejszymi celami. Ale politycy zostawili nas w sytuacji, w której żadna racjonalna strategia głosowania nie istnieje, jeżeli chcemy – a ja chcę – wygrać najpierw z PiS. Trzy listy są gwarancją, iż osiągniemy wynik najgorszy z możliwych. Da się go jeszcze pogorszyć decyzją o wsparciu najsilniejszego.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Jak PiS sfałszuje wybory?
Wiem, jak stworzyć wyborcom szansę racjonalnej decyzji, choć racjonalną strategię wspólnej listy utopiono w imię pomysłów na życie polityków. Pozwolę moim wyborcom policzyć się przed wyborami, dam im narzędzie rzeczywistej oceny szans, będą mogli nabrać pewności, iż ani ich głos się nie zmarnuje, ani mandat nie przypadnie PiS lub Konfederacji. Nikogo nie będę naciągał na głos czczym gadaniem o pewności zwycięstwa. Zagwarantuję tę pewność. Będzie wiadomo przed głosowaniem, czy głos na mnie ma sens. To uczciwe i czyste postawienie sprawy.
Szanse mam nadal, jakie mam. Chcę zrobić coś, co nie udało się nikomu przedtem. Dla mnie to nic nowego. Liczę nie szanse – te będą dla wszystkich jasne przed głosowaniem i nie będą kwestią wiary. Liczę, ile warte byłoby te 63 314 głosów uzyskanych w niemożliwych warunkach. A to jest bezcenne. Dla tego warto zrobić wszystko.
Sponiewieranym ludziom żyjącym nadzieją w protestach i w wieloletnim oporze, rozżalonym kolejnymi wyborczymi klęskami na własne życzenie, kunktatorstwem, wyprzedażą wartości i nieodpowiedzialnością „zawodowej polityki”, niweczącej wszystkie nasze wysiłki i wielkie nierzadko osiągnięcia – im i wszystkim innym pokażemy, iż obywatelski głos może być potęgą i czasem nią bywa. Że obywatelski ruch jest w stanie pokonać przemożny bezwład machin partyjnych aparatów, iż możliwa jest sytuacja, w której politycy muszą nas słuchać, zamiast pouczać i łaskawie godzić się na wysłuchanie naszych próśb, iż wreszcie sami możemy wypełnić konstytucyjną obietnicę i stać się – wszyscy obywatele i obywatelki – właścicielami instytucji polskiej demokracji.
Niczego nie muszę, ja tylko bardzo chcę
Proszę wybaczyć osobisty wątek. Dokonawszy niemożliwego i zdobywszy mandat, kadencję zakończę za cztery lata. Moje najmłodsze dziecko będzie miało wtedy 15 lat. Będzie pewnie miało ze dwa metry wzrostu. I najprawdopodobniej przez cały czas nie będzie mówiło. Nie umiem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało wyjście z nim do miasta. I w ogóle cokolwiek. Jak będzie jadł, jak będzie się ubierał, jak będzie wyglądał jego zły humor, a jak chwile szalonej radości. Jak sobie przy nim i z nim będziemy dawali radę. Nie mówiąc o tym, iż nie chcę sobie wyobrażać jego życia w jakimś np. DPS-ie, kiedy sam umrę i zabraknie też mojej Agaty. Na tę okoliczność – a to nastąpi w dającej się wyobrazić i już raczej nieodległej przyszłości, bo swoje lata mam – musimy osiągnąć w domu i w rodzinie rzeczy co najmniej równie nieosiągalne jak te cholerne wybory. Pakując się w nie, naprawdę jadę po bandzie, którą wyobrazić jest sobie trudno. Ja już i tak osiem lat poświęciłem na co innego. I z mojego powodu inni w mojej rodzinie.
Decyduję się jechać po bandzie, bo – owszem – tak trzeba. Bo tak się złożyło, iż tego nikt z przyjaciół za mnie nie zrobi. Bo wartość tego jest tak wielka, iż bardzo chcę, żeby to się wreszcie stało. Są ludzie, którzy najpierw oceniają szanse i kiedy ich nie ma wiele, rezygnują z najbardziej wartościowych celów. Realiści – tak o sobie mówią. Albo pesymiści.
Konserwatyści, by z kolei nazwać rzecz politycznie. Za ich racjami przemawiają wielkie liczby, bo trzeba niezliczonych prób, by się wreszcie udało cokolwiek nowego i wartościowego. Są inni, którzy patrzą na wartość celu i podejmują wysiłek niezależnie od szans. To idealiści, albo optymiści, postępowcy. Ci na ogół przegrywają z prawem wielkich liczb. Tu jednak wartość tych 63 314 głosów jest tak wielka, jak nikłe wydają się szanse i jak bardzo bez precedensu byłby taki wynik, zwłaszcza dla kogoś spoza partyjnych machin. Wobec tak wielkiej wartości rachunek szans nie ma sensu.
Zrobię wszystko, co zdołam i co będę umiał zrobić. Niebawem ruszy kampania i – dam radę będzie inna niż wszystkie. Bardzo chcę wygrać. To nie dla mnie jest ważne – ja akurat na głowie mam coś zupełnie innego. To ważne dla nas wszystkich i także dla wszystkich naszych dzieci. Jak mój najpiękniejszy na świecie, najukochańszy Jaś, który nie mówi i żyje w swoim własnym, na szczęście pięknym świecie, jak moja pozostała trójka, moje wnuki. Świat się musi bardzo zmienić, żeby się w nim dało żyć. Żeby oni wszyscy zdołali. Takiego burdelu zostawiać im nie wolno. Nie i już.
Bardzo liczę na was, którzy to czytacie.