Kuchnia

MYŚLI GŁOŚNO W POLSKIEJ RZECZYWISTOŚCI.
Ania odwiedzała ją co drugi dzień. Zostawiała przy łóżku jedzenie i wodę, po czym odchodziła bez słowa.
Prosta, szybka i tania. Ta sałatka to prawdziwy hit
„Rozwiodłem się na starość, aby znaleźć towarzyszkę, ale otrzymałem odpowiedź, która odmieniła moje życie”
Masz konto „za zero”? Banki cicho zmieniają tabele opłat od nowego roku. Sprawdź, zanim znikną ci pieniądze
Wina sąsiada, a czynsz wzrośnie Tobie. Drakońska odpowiedzialność, która w 2026 roku rozwścieczy mieszkańców bloków
Resztki jedzenia po świętach. Zobacz, co możesz z nimi zrobić!
W Rio de Janeiro, w jednej z tych dzielnic, gdzie przewody elektryczne splatają się nad ulicami jak żyły miasta, mieszkała Marianna.
Pyszne i aromatyczne, ale też silnie uczulające. Uwaga w kontakcie ze skórą
Zimowa promenada w Świnoujściu jak w sezonie. Tłumy spacerowiczów mimo pochmurnej soboty
Spójrz w skrzynkę na listy. Urzędy rozsyłają nowe stawki, a mieszkańcy są wściekli
Sąsiad zarabia więcej od Ciebie mimo, iż pracujecie w tej samej firmie i na tym samym stanowisku? Od czerwca 2026 to będzie niedopuszczalne
Gotowy na wybaczenie i przyjęcie z powrotem – ale się nie doczeka
Odeszła z hukiem, ale to moja teściowa uratowała mi życie.
Jak wytrenować odporność? Pytamy dr Magdalenę Cubałę-Kucharską
Odeszło wszystko, ale to teściowa była moim zbawieniem.
Starsza kobieta przyjęła dwoje bezdomnych czarnoskórych dzieci; 27 lat później przerwali oni swoją karę więzienia
„Od sześciu lat nie widziałam swojego syna” – rozmowa z sąsiadką, która wychowała go samotnie, oddała mu pieniądze ze sprzedaży mieszkania, a dziś żyje w samotności, bo syn przestał się odzywać po ślubie. Rozdzierająca serce opowieść polskiej emerytki o straconych więziach i tęsknocie za bliskością rodziny.
Sławatycze. Brodacze pożegnają stary rok już w poniedziałek
Zawsze w kontakcie Poranek pani Nadziei zaczynał się tak samo: czajnik na gazie, dwie łyżeczki herbaty do starego, pękatego imbryka, który przechowywała jeszcze od czasów, gdy dzieci były małe i wszystko wydawało się możliwe. Gdy woda się grzała, włączała radio w kuchni i półuchem słuchała wiadomości — głosy spikerów znała lepiej niż wiele twarzy. Na ścianie wisiał zegar z żółtymi wskazówkami. Wskazówki chodziły równo, za to dźwięk stacjonarnego telefonu pod nim rozbrzmiewał coraz rzadziej. Kiedyś wydzwaniał wieczorami — wtedy przyjaciółki dzwoniły omówić serial lub podzielić się wynikami ciśnienia. Dziś jedne chorują, inne wyjechały do dzieci do innych miast, niektóre na zawsze odeszły. Telefon tkwił w kącie, ciężki, z słuchawką, która miło leżała w dłoni. Pani Nadzieja czasem ją gładziła, przechodząc obok, jakby sprawdzała, czy jeszcze żyje ten sposób łączenia ludzi. Dzieci dzwoniły przez komórkę. A raczej ona wiedziała, iż one dzwonią do siebie — bo kiedy przyjeżdżali, nie wypuszczali telefonów z rąk. Syn potrafił zamilknąć w środku rozmowy, wpatrywać się w ekran, mruknąć „chwilkę”, po czym stukać w szybkę. Wnuczka, chuda dziewczynka z długim kucykiem, adekwatnie nie rozstawała się z telefonem. Tam miała wszystko: znajomych, gry, lekcje, muzykę. Wszyscy wszystko mają tam. Ona miała swój stary, „kafelkowy” telefon. Kupili go, gdy pierwszy raz trafiła do szpitala z nadciśnieniem. – Żebyśmy mogli się zawsze dodzwonić – powiedział wtedy syn. Sprzęt leżał w szarej kaburce na półce w przedpokoju. Czasem zapominała go naładować. Czasem walał się na dnie torebki, pod chustkami i paragonami. Rzadko dzwonił, a kiedy już, często nie zdążała wcisnąć odpowiedniego przycisku i potem złościła się na własną powolność. Tego dnia kończyła siedemdziesiąt pięć lat. Cyfra wydawała się nie do niej. W środku czuła się o dobre dziesięć lat młodziej. A może i piętnaście. Ale dowód nie kłamie. Poranek biegł zwyczajnym torem: herbata, radio, krótkie ćwiczenia stawów, których nauczyła ją pani doktor w przychodni. Potem z lodówki wyjęła sałatkę przygotowaną poprzedniego dnia i postawiła na stole ciasto. Dzieci obiecały przyjechać na czternastą. Wciąż ją dziwiło, iż sprawy urodzinowe załatwia się już nie telefonicznie, tylko w „czacie”. Syn kiedyś powiedział: – Wszystko ustalamy z Tanią na naszym rodzinnym czacie. Pokażę ci kiedyś. Ale nie pokazał. Słowo „czat” brzmiało dla niej jak coś z innego świata, gdzie ludzie żyją w małych okienkach i rozmawiają literami. O czternastej przyjechali. Najpierw do przedpokoju wpadł wnuk Artur z plecakiem i słuchawkami na uszach, za nim cicho przemknęła wnuczka Daria, potem syn z synową obładowani siatkami. W mieszkaniu zrobiło się ciasno i głośno. Pachniało ciastem z cukierni, perfumami synowej i jakimś świeżym, szybkim zapachem, którego nie potrafiła nazwać. – Mamo, wszystkiego najlepszego! – syn uściskał ją krótko, jakby się spieszył. Prezenty położyli na stole. Kwiaty wstawili do wazonu. Daria natychmiast poprosiła o hasło do Wi-Fi. Syn, marszcząc czoło, wyjął kartkę z kieszeni, zaczął dyktować ciąg liter i cyfr, od którego w głowie pani Nadziei zaszumiało. – Babciu, a czemu nie jesteś w czacie? – rzucił nagle Artur, rozbierając się i wchodząc do kuchni – Przecież tam całe życie się toczy! – Co za czat, starczy mi ten telefon – machnęła ręką, podsuwając mu kawałek ciasta. – Mamo – wtrąciła synowa – adekwatnie właśnie dlatego… – rzuciła spojrzenie synowi. – Mamy dla ciebie prezent. Syn wyjął z torby białe, eleganckie pudełko. Gładkie, z połyskiem. Pani Nadzieja od razu poczuła ukłucie niepokoju. Przeczuwała, co tam jest. – telefon – powiedział syn jakby ogłaszał diagnozę. – Jest kamera, internet, wszystko co trzeba. – Po co mi taki? – spytała, starając się mówić spokojnie. – Mamo, teraz będziemy mogli rozmawiać przez wideo, – synowa weszła w ton znajomego wykładu. – Mamy rodzinny czat, wrzucamy tam zdjęcia, wiadomości. No i przez internet teraz wszystko się załatwia. Do lekarza, rachunki… Sama mówiłaś, iż w przychodni kolejki. – Poradzę sobie jakoś… – zaczęła, ale zobaczyła westchnienie syna. – Nam będzie spokojniej, mamo. Będziesz mogła napisać od razu. I nie będziesz szukać tego swojego klawiszowego i kombinować, gdzie zielona słuchawka. Uśmiechał się łagodząc słowa, ale i tak poczuła ukłucie. „Zielona słuchawka” — jakby już do niczego się nie nadawała. – Dobrze – zgodziła się cicho, spoglądając na pudełko. – Skoro tak chcecie. Pudełko otwierali razem, jak kiedyś prezenty dla dzieci. Tyle iż dzieci były teraz dorosłe, a ona siedziała pośrodku, czując się nie jak gospodyni przyjęcia, tylko uczennica na egzaminie. Wyjęli cienki czarny prostokąt. Był zimny i śliski. Na ekranie nie było żadnego przycisku. – Wszystko działa dotykiem – wyjaśnił Artur. – Popatrz, tak. Przesunął palcem po szkle i ekran rozbłysnął kolorowymi ikonami. Pani Nadzieja lekko się wzdrygnęła. Przypominało jej to podstępną sztuczkę, która zaraz będzie domagać się hasła, loginu, czegoś nieznanego. – Nie bój się – powiedziała niespodziewanie cicho Daria. – My ci wszystko ustawimy. Po prostu nic sama nie klikaj, dopóki nie wyjaśnimy, okej? Te słowa zabolały najbardziej. „Nie klikaj sama” – jak dziecku, co może stłuc drogą wazę. Po obiedzie przeszli do pokoju. Syn siadł przy niej, położył telefon na kolanach. – Zobacz – zaczął – to przycisk włącznika. Przytrzymujesz. Tak. Potem ekran blokady – żeby odblokować, przesuwasz palcem. Tak. Robił wszystko szybko, wszystko mieszało jej się w głowie: przycisk, blokada, ekran. Brzmiało jak obcy język. – Zaczekaj – poprosiła. – Po kolei, bo zapomnę. – Nie zapomnisz, mamo, to łatwe – machnął ręką. – Przywykniesz. Skinęła głową, choć wiedziała, iż przyzwyczai się nieprędko. Potrzebuje czasu. czasu w pogodzenie się z tym, iż teraz świat jest w tych prostokątach i ona musi się tam jakoś zmieścić. Pod wieczór w telefonie były już numery dzieci, wnuków, sąsiadki pani Walentyny i lekarza rodzinnego. Syn zainstalował komunikator, założył konto, dodał ją do rodzinnego czatu. Ustawił duże litery, żeby nie mrużyła oczu. – Popatrz – pokazywał – tu jest nasz czat. Tutaj piszemy. O, ja zaraz coś napiszę. Na ekranie pojawiła się wiadomość od syna do samego siebie. Potem wyskoczyła kolejna – od synowej: „Hurra, mama z nami!”. Za nią – od Darii: cała seria kolorowych emotek. – A jak ja mogę odpisać? – spytała. – Naciskasz tu – syn dotknął okienka tekstu. – Wyskakuje klawiatura. Piszesz. Możesz też mówić – wtedy wciskasz mikrofon. Spróbowała. Ręce jej drżały. Zamiast „dziękuję” napisało się „dzienkuje”. Syn roześmiał się, synowa też. Daria wysłała kolejną porcję emotek. – Spokojnie, mamo – zauważył syn jej spiętą minę. – Każdy się na początku myli. Kiwnęła głową, ale wewnątrz i tak było jej przykro, jakby oblała prosty test. Kiedy wyjechali, w mieszkaniu zrobiło się cicho. Na stole został niedojedzony placek, kwiaty w wazonie i białe pudełko od telefona. Sam aparat leżał obok, ekranem do stołu. Delikatnie odwróciła go. Ekran był ciemny. Nacisnęła boczny guzik, jak tłumaczył syn. Ekran błysnął miękkim światłem. Otworzyło się zdjęcie, które Daria ustawiła na tapetę: cała rodzina podczas zeszłorocznej Wigilii. Zobaczyła siebie z profilu, w niebieskiej sukience, z podniesioną brwią – jakby już wtedy nie była pewna, czy jej miejsce jest w tym szeregu. Przejechała palcem po ekranie, jak pokazali. Wyskoczył zestaw ikon. Telefon, SMSy, aparat, coś jeszcze. Syn mówił: „Nie klikaj nic zbędnego”. Ale jak rozpoznać, co jest zbędne? Ostatecznie ostrożnie odłożyła telefon na stół i poszła zmywać. Niech poleży, niech przyzwyczai się do mieszkania. Następnego dnia wstała wcześniej niż zwykle. Najpierw spojrzała na nowy telefon. Leżał tam, przez cały czas obcy. Wczorajszy strach trochę zelżał. To w końcu tylko rzecz. Rzeczy można się nauczyć. Kiedyś nauczyła się obsługi mikrofalówki, choć też się jej bała. Zaparzyła herbatę, usiadła przy stole i ściągnęła do siebie telefon. Włączyła. Dłoń się pociła. Na ekranie znów zdjęcie z Wigilii. Przesunęła palcem. Ikonki. Znalazła zieloną słuchawkę – coś znajomego – i kliknęła. Pojawiły się kontakty: syn, synowa, Daria, Artur, pani Walentyna. Wybrała syna. Kliknęła. Telefon zawibrował, pokazały się paski na ekranie. Przyłożyła do ucha jak zwykły telefon. Czekała. – Halo? – usłyszała głos syna, lekko zdziwiony. – Mamo? Coś się stało? – Nie, po prostu chciałam sprawdzić. Zadziałało. – No widzisz – zaśmiał się. – Mówiłem. Dobra robota, mamo. Tylko lepiej dzwoń przez komunikator, tak taniej. – Jak to? – zgłupiała. – Pokażę ci później. Jestem w pracy. Rozłączyła się, wciskając czerwoną słuchawkę. Serce waliło jak po szybkim marszu. Ale poczuła dumę. Zadzwoniła sama. Nikogo nie pytała. Po paru godzinach przyszła pierwsza wiadomość na czacie rodzinnym. Telefon piknął, ekran się rozjaśnił. „Daria: Babciu, jak się czujesz?”. Pod spodem migało pole do wpisania odpowiedzi. Patrzyła długo. W końcu kliknęła. Wyskoczyła klawiatura. Litery drobne, ale rozpoznawalne. Wciskała po jednej. „W” – nie trafiła, wyszło „e”. Skasowała. Jeszcze raz. Palce niesforne. Nad tym „Jak się masz” ślęczała dziesięć minut, zanim wystukała: „Wszystko dobrze. Pije herbate.” Literówka w „herbata”, ale zostawiła. Nacisnęła wysyłkę. Po sekundzie pojawiła się jej odpowiedź. Od razu za nią odpowiedź Darii: „Super! Sama napisałaś?” I jeszcze serduszko. Złapała się na tym, iż się uśmiecha. Sama, własnoręcznie coś napisała — i jej słowa pojawiły się tam, gdzie zwykle tylko cudze. Wieczorem wpadła sąsiadka Walentyna, przynosząc słoik konfitur. – Słyszałam, iż młodzi kupili ci ten… jak on się nazywa… mądry telefon – powiedziała, zdejmując pantofle. – telefon – poprawiła pani Nadzieja. Słowo przez cały czas wydawało jej się nazbyt nowoczesne, ale z lekką satysfakcją je wypowiedziała. – I co? Nie gryzie? – zaśmiała się sąsiadka. – Na razie tylko popiskuje – westchnęła. – Wszystko inaczej. Bez przycisków. – Mój wnuk też mnie namawia. Mówi, iż teraz bez tego się nie da. A ja mówię: co mi po tym. Niech młodzi siedzą w swoim internecie. „Za późno” – to słowo ją ukłuło. Też tak myślała. Ale teraz w pokoju leżała rzecz, która mówiła inaczej: jeszcze nie za późno. Można spróbować. Po paru dniach syn zadzwonił, iż zapisał ją do lekarza przez internet. Zdziwiła się. – Przez internet?! – zapytała. – Przez „ePUAP”. Wszystko teraz tam. Ty możesz sama sprawdzić. Dałem ci login i hasło na kartce, leży w szufladzie koło telefonu. Wyjęła kartkę, jak receptę od lekarza. Niby proste, ale jak obsłużyć – nie wiadomo. Następnego dnia zaryzykowała. Włączyła telefon, znalazła ikonę przeglądarki, którą pokazywał syn. Kliknęła. Białe pole i pasek u góry. Powoli wpisała adres, z kartki. Każdy znak z trudem. Dwa razy się pomyliła, kasowała. W końcu strona się załadowała. Niebiesko-białe paski, jakieś przyciski. – Wpisz login – przeczytała szeptem. – Hasło. Login jakimś cudem wpisała. Hasło gorzej. Tam było na przemian: litery, cyfry. Klawiatura znikała, pojawiała się. W którymś momencie kliknęła nie tam, gdzie trzeba – i wszystko się zresetowało. Posłała pod nosem przekleństwo, zdziwiona własną złością. W końcu odłożyła telefon i sięgnęła po stacjonarną słuchawkę. Zadzwoniła do syna. – Nie dam rady, synu – powiedziała. – Te wasze hasła to jakaś męka. – Spokojnie, mamo, przyjadę wieczorem, jeszcze raz ci pokażę. – Ciągle przyjeżdżasz i pokazujesz. Potem wyjeżdżasz, a ja znów zostaję sama z tym wszystkim. Po drugiej stronie zapadła cisza. – Wiem, mamo – odezwał się w końcu. – Po prostu mam robotę. Wiesz. Niech wpadnie Artur, on lepiej tłumaczy. Zgodziła się. Ale odłożyła słuchawkę z ciężarem. Wychodziło, iż nic nie może sama. Kłopot dla wszystkich. Wieczorem przyszedł Artur. Zdjął buty, wszedł do pokoju, usiadł obok. – Daj, babciu, pokaż co nie działa. Otworzyła stronę, pokazała mu ekran. – Tu wszystko trudne – przyznała. – Te nazwy, te guziczki. Boję się, iż coś popsuję. – Tutaj się nic nie popsuje – wzruszył ramionami. – Najwyżej wylogujesz się i trzeba będzie zalogować od nowa. Mówił szybko, ale spokojnie. Palce śmigały po ekranie jak po klawiaturze. Pokazywał, gdzie co kliknąć, jak przełączyć język, jak sprawdzić rejestracje do lekarza. – Tu jest twoja wizyta. Jakbyś nie mogła przyjść, możesz odwołać. Klikasz tu. – A jak kliknę przez przypadek? – spytała. – Trzeba będzie jeszcze raz się umówić – wzruszył ramionami. – Ale to nic strasznego. Kiwała głową. Dla niego – żadna sprawa. Dla niej – cała przygoda. Kiedy poszedł, długo siedziała z telefonem w dłoni. Przez ten mały ekran czuła się stale sprawdzana. To login, to hasło, to „błąd połączenia”. Świat, który był prosty — zadzwonić, umówić się, przyjść – teraz wymagał umiejętności do zarządzania guzikami i napisami. Po tygodniu wydarzyła się historia z lekarzem. Obudziła się z ciężką głową i słabością. Zmierzyła ciśnienie. Przypomniała sobie, iż pojutrze wizyta u lekarza. Postanowiła sprawdzić godzinę. Włączyła telefon, weszła na stronę według instrukcji Artura. Weszła w zakładkę z wizytami – i nie znalazła swojego nazwiska. Serce zadrżało. Przewijała ekran w dół, w górę. Pusto. Na pewno nic nie klikała? A może kliknęła? Wczoraj patrzyła tylko, jak się odwołuje wizytę, by wiedzieć na przyszłość. Może coś zepsuła. Myśli zaczęły narastać. Bez wpisu musiałaby siedzieć w kolejce w przychodni. Duszno, tłoczno, wszyscy kaszlą. A jej i tak źle. Poczuła napływ paniki. Pierwszy odruch – zadzwonić do syna. Ale mówił, iż ma zawalony tydzień. Wyobraziła sobie, jak przewraca oczami i mówi do kolegów: „Zaraz, muszę zadzwonić, bo mama znowu nie ogarnia telefonu”. Zrobiło się przykro. Wzięła się w garść. Usiadła i głęboko oddychała. Potem przypomniała sobie o Arturze. Ale miał zajęcia na uczelni, nie chciała znów ściągać do siebie ratunku. Spojrzała na telefon. Mały czarny prostokąt, który był zarówno powodem, jak i rozwiązaniem problemu. Powoli otworzyła stronę. Zalogowała się. Palce się trzęsły, ale starała się trafiać w klawisze. W zakładce wizyt był pusty ekran. Czyli naprawdę zniknęło. Zamknęła oczy, odetchnęła głębiej i kliknęła „Umów wizytę”. Wyskoczyła lista lekarzy. Znalazła lekarza rodzinnego. Potem datę. Najbliższy termin za trzy dni. Później niż chciała, ale trudno. Godzina poranna. Kliknęła „Potwierdź” i zamarła. Ekran „myślał” chwilę, po czym pojawił się napis: „Zarejestrowano pomyślnie”. Pod spodem jej nazwisko, data, godzina. Przeczytała kilka razy. Udało się. Zrobiła to sama. Bez syna, bez wnuka. Żeby mieć pewność, zrobiła krok dalej. Otworzyła komunikator, znalazła czat z panią doktor, którą syn kiedyś wpisał w kontakty. Długo się zbierała, potem kliknęła mikrofon. – Dzień dobry, tu Nadzieja… – powiedziała starając się wyraźnie. – Z ciśnieniem kiepsko. Zarejestrowałam się na wizytę na pojutrze, na rano. Bardzo proszę o informację, o ile by się coś zmieniło. Nacisnęła wysyłkę. Pojawił się znacznik. Siedziała słuchając ciszy. Po paru minutach telefon piknął. Lekarka odpisała dużymi literami: „DOBRZE, WIDZĘ PANIĄ W SYSTEMIE. JAK SIĘ POGORSZY — PROSZĘ DZWONIĆ OD RAZU”. Poczuła, jak napięcie opada. Wizyta przywrócona, lekarz wie. I wszystko dzięki temu małemu ekranowi. Wieczorem napisała na rodzinnym czacie: „Umówiłam sama. Przez internet”. Zrobiła literówkę, zostawiła. Najważniejszy sens. Pierwsza odpisała Daria: „Wow! Jesteś lepsza ode mnie!”. Potem synowa: „Mama, dumna z ciebie jestem”. I syn: „Widzisz, mówiłem, iż się uda”. Czytała te wpisy i czuła, jak w środku coś się prostuje. Nie – nie była częścią ich szybkich żartów i memów, ale między nimi a nią pojawiła się cienka nitka. Mogła ją szarpnąć i dostać odpowiedź. Po wizycie u lekarza, która minęła spokojnie, postanowiła nauczyć się jeszcze czegoś. Daria czasem opowiadała, iż z koleżankami przesyłają sobie zdjęcia obiadów i kotów. Wydawało się to śmieszne albo głupie, ale w duszy zazdrościła: one miały wspólną codzienność, a ona — tylko radio i okno na podwórko. W jeden słoneczny dzień, kiedy na parapecie wyjątkowo jasno błyszczały słoiki z rozsadą, chwyciła telefon i włączyła aparat. Na ekranie pojawiła się jej kuchnia, w ramce. Przysunęła urządzenie do słoików. Kliknęła kółko. Ciche klik. Zdjęcie lekko nieostre, ale wyszło: zielone listki, pas światła na stole. Oglądała długo. Wydawało jej się nagle, iż te kiełki są do niej podobne – też włażą w światło, choć ziemia ciężka. Wrzuciła zdjęcie do rodzinnego czatu. Zastanowiła się, co napisać. W końcu: „Moje pomidory rosną”. Wysłała. Odpowiedzi posypały się od razu. Daria odesłała fotografię swojej pokoju, zawalonego książkami. Synowa talerz sałatki: „Uczę się od ciebie”. Syn selfie z pracy, z podpisem: „Mama ma pomidory, ja mam raporty. Kto lepiej?” Śmiała się głośno. Kuchnia przestała być pusta. Jakby nagle siedziało przy stole kilka osób – każdy w swoim mieście, ale jednak blisko. Czasem szło gorzej. Raz przez pomyłkę wysłała na czat rodzinny wiadomość głosową, ćwicząc nagrywanie. W nagraniu słychać było, jak narzeka na telewizję i komentuje wiadomości. Wnuki ryknęły śmiechem, syn napisał: „Mama, nadajesz się na prowadzącą”, a ona najpierw się zawstydziła, a potem też zaczęła się śmiać. Przynajmniej to była żywa wiadomość. Myliła jeszcze czaty – zamiast do Darii, napisała pytanie o usuwanie zdjęcia na głównym. W odpowiedzi dostała instrukcję od Artura, „sama nie wiem” od Darii i od synowej obrazek: „Mama, jesteś postęp!” Wciąż często gubiła się w przyciskach. Bała się komunikatu: „zainstaluj aktualizację”. Hasło „zaktualizuj system” brzmiało podejrzanie — jakby zaraz chcieli jej wszystko przeprogramować. Ale z każdym dniem lęku ubywało. Zaczęła szukać rozkładów autobusów, sprawdzać pogodę nie tylko przez radio, ale i w internecie. Raz znalazła choćby przepis na ciasto, które piekła jej mama. Trochę się natrudziła, ale znalazła adekwatne składniki, oczy jej zaszły łzami. Nie pisała nikomu o tym. Po prostu upiekła ciasto, zrobiła zdjęcie i wrzuciła na czat. Podpisała: „Przypomniałam sobie przepis babci”. W odpowiedzi – serduszka, wykrzykniki, prośby o przepis. Zrobiła zdjęcie karteczki z własnoręcznym pismem i wysłała. W którymś momencie zorientowała się, iż już rzadko patrzy na stacjonarny telefon. przez cały czas wisiał na ścianie, ale przestał być jedyną nicią z domem. Miała nowy sznurek – niewidzialny, ale mocny. Pewnego wieczoru przy przyciszonym świetle stała z telefonem w ręce i przeglądała rodzinny czat. Były tam zdjęcia z pracy syna, selfie Darii z koleżankami, żarty Artura, wiadomości synowej o codziennych sprawach. Wśród nich jej – coraz pewniejsze – głosy: zdjęcie pomidorów, nagranie z przepisem, pytanie o lekarstwa. Zrozumiała, iż nie czuje się już obserwatorem zza szyby. Nie rozumiała połowy tego, co wnuki pisały. Nie umiała stawiać emotek jak oni. Ale jej wiadomości były czytane. Dostawała odpowiedzi. Jej zdjęcia miały polubienia – jak to mówiła Daria. Telefon piknął. Nowa wiadomość. Od Darii: „Babciu, jutro mam sprawdzian z matmy. Zadzwonię potem i się pożalę, okej?” Uśmiechnęła się. Powoli, starannie napisała: „Jasne, dzwoń zawsze. Zawsze cię wysłucham.” I wysłała. Odłożyła telefon na stół, obok filiżanki. W mieszkaniu była cisza, ale ta cisza nie była już pusta. Gdzieś za ścianami czekały na nią głosy i wiadomości. Nie została „królową młodzieżowej czatowni”, jak mówił Artur, ale znalazła swój własny kącik w tym ekranowym świecie. Dopiła herbatę, wstała, zgasiła światło w kuchni i przechodząc do pokoju, zerknęła jeszcze na telefon. Leżał spokojnie na stole, ciemny prostokąt. Wiedziała, iż gdy zechce, zawsze będzie mogła go dotknąć i wyciągnąć niewidzialną dłoń do swoich. I to wystarczało.
Bratowa na święta przyniosła sałatkę królewską. Tak pyszna, iż poprosiłam o przepis i zrobię na sylwestra
Popędza leniwe jelita i wygładza skórę. Taki egzotyk może działać cuda
Jeden kęs w sylwestrową noc. Tak blokujesz złą energię 2026 roku
Mąż postawił ultimatum: jego mama przeprowadza się do nas, albo rozwód!
Letnie zasady: czyli jak babcia Nadzieja i dziadek Wiktor próbowali pogodzić rodzinne tradycje z TikTokiem, telefonami i miejskimi zwyczajami wnuków podczas wakacji na polskiej wsi
Los uścisnął dłoń
Smalec na cenzurowanym. Czy naprawdę niszczy zdrowie?
Tylko ten płot mnie nie przegania. Czasem czuję, iż się do niego przywiązałem…
Jestem delikatne zwierzę
„Czy mogę posprzątać twoje mieszkanie za talerz jedzenia?” — Ale gdy milioner ją zobaczył, oniemiał z wrażenia.
Gwyn Morgan: Kanadyjczycy powinni podziękować Trumpowi za uderzenie w zarządzanie podażą
Teściowa zaproponowała przeprowadzkę do swojej trzypokojowej warszawskiej kamienicy – ale miała w tym swój ukryty cel — Bardzo dziękujemy za propozycję, to naprawdę hojnie z Pani strony. Ale jednak nie skorzystamy. Twarz teściowej rozciągnęła się w grymasie. — A dlaczego? Za dumni jesteście? — Nie, po prostu mamy już swoje miejsce. Dzieci musiałyby zmienić szkołę w połowie roku, a to trudne. Przyzwyczailiśmy się. Poza tym mamy nowy remont, wszystko świeże. A u Pani… — Krystyna zawahała się, dobierając słowa, ale zdecydowała się mówić konkretnie. — U Pani pełno pamiątek, cennych rzeczy. Dzieci są jeszcze małe, coś mogą stłuc, pobrudzić. Po co sobie dokładać nerwów? Gdy Krystyna wróciła z pracy do mieszkania, mąż stał w przedpokoju. Najwyraźniej czekał na nią… (Całość tak jak w oryginale – tekst wymaga długiego tytułu, bo jest oparty na pierwowzorze i wyczerpuje zawarte w nim niuanse.)
Rodzice męża postanowili zamieszkać z nami na starość, nie zadając sobie trudu, by zapytać o moją opinię
Jak sprawdzić, czy szarlotka jest upieczona
Dla Włochów to prawdziwy rarytas. Wystarczy chwila nieuwagi, by zamienił się w truciznę
Bosa dziewczynka sprzedawała kwiaty przed restauracją
Szwagierka przyszła do mnie bez zaproszenia, więc wystawiłam jej rzeczy na korytarz
Córka Gordona Ramsaya wzięła ślub ze znanym olimpijczykiem. Wśród gości Beckhamowie
Starsza kobieta przyjęła dwoje bezdomnych dzieci; 27 lat później, to oni zatrzymali jej wyrok.
Dla Norwegów i Brytyjczyków to najlepszy zamiennik ziemniaków. Polacy gardzą i dają świniom
Nie wyrzucaj jedzenia po świętach. W Rzeszowie możesz się nim podzielić
Od 1 stycznia 2026 r. nocny zakaz sprzedaży alkoholu w Nowym Targu
Co zrobić z jedzeniem, które zostało po świętach? Nie wyrzucaj – podziel się!
Urlop z bezczelną rodziną, czyli jak postawić granice krewnym: Dwa tygodnie w obskurnym pensjonacie, roszczeniowa ciotka Nina i finałowa kłótnia, po której wreszcie wszystko wychodzi na jaw
Królowała na śląskich ulicach na długo przed kebabem. Dziś wielu choćby nie kojarzy nazwy
Fondue na sylwestra – pomysł na efektowną i pyszną ciepłą przekąskę
Babcia zawsze trzyma się złotej zasady. Kluski śląskie wychodzą jędrne i mięciutkie
Ławka dla dwojga Śnieg już dawno stopniał, ale ziemia w skwerze wciąż była ciemna i mokra, a na alejkach leżały wąskie pasma piachu. Nadzieja Szymonowna szła powoli, trzymając torbę z zakupami i patrzyła pod nogi. Miała już od dawna taki nawyk: zapamiętywać każdą dziurę, każdy kamyk. Nie dlatego, iż była przesadnie ostrożna, ale po złamaniu ręki trzy lata temu strach przed upadkiem zagnieździł się gdzieś w piersi i nie chciał odejść. Mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze, gdzie kiedyś wrzało od głosów, zapachów jedzenia i trzaskania drzwiami. Teraz panowała cisza. Telewizor szumiał w tle, ale często łapała się na tym, iż nie słucha, tylko patrzy na przesuwające się napisy. Syn dzwonił teraz już tylko w niedziele — pospiesznie, między innymi sprawami, ale dzwonił. Wnuk migał na ekranie, machał jej ręką, pokazywał jakieś zabawki. Radowała się, ale po zakończeniu rozmowy czuła wyraźnie, jak pokój znów wypełnia się bezruchem. Miała swój rytm dnia. Rano — gimnastyka, tabletki, owsianka. Potem krótki spacer do skweru i z powrotem, żeby „rozruszać krew”, jak mawiała pani z przychodni. W dzień — gotowanie, wiadomości, czasem krzyżówka. Wieczorem — serial i szydełkowanie. Ten porządek nie był wyjątkowy, ale trzymał ją „w pionie”, jak powtarzała sąsiadce z klatki. Tego dnia wiatr był ostry, ale suchy. Nadzieja Szymonowna doszła do swojej ławeczki przy placu zabaw i delikatnie usiadła na brzegu. Torbę postawiła obok, sprawdziła, czy zamek zamknięty. Blisko bawiła się dwójka maluchów w kolorowych kombinezonach, ich mamy plotkowały, nie zwracając uwagi na przechodniów. Po chwilowym odpoczynku postanowiła iść do domu. Od drugiej strony skweru, w stronę przystanku, powoli szedł Stefan Piotrowicz. On też miał nawyk liczenia kroków. Do kiosku z gazetami — siedemdziesiąt trzy. Do przychodni — sto dwadzieścia. Do tego przystanku — dziewięćdziesiąt pięć. Liczyć było łatwiej niż myśleć o tym, iż w domu nikt na niego nie czeka. Kiedyś był ślusarzem w dużym zakładzie, jeździł w delegacje, dyskutował z majstrami, śmiał się i kłócił z facetami w palarni. Teraz zakład dawno zamknięto, kolegów z pracy widywał coraz rzadziej. Jedni wyjechali do dzieci, inni już spoczywali na cmentarzu. Syn mieszkał w innym mieście, przyjeżdżał raz do roku, na trzy dni, zawsze w biegu. Córka miała rodzinę, dwójkę dzieci, kredyt na mieszkanie. Nie miał żalu — tak sobie powtarzał. Ale czasem, wieczorem, gdy za oknem było już ciemno, a kaloryfery głośno syczały, łapał się na tym, iż nasłuchuje, czy klucz nie zgrzytnie w zamku. Tego dnia wyszedł po chleb i po drodze zajrzeć do apteki. Kupił na zapas kolejne opakowanie tabletek na ciśnienie. Lekarka mówiła, by nie doprowadzać do kryzysu. Szedł, trzymając w kieszeni listę z zakupami zapisaną dużymi literami. Palce lekko drżały, gdy wyciągał ją, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniał. Podchodząc do przystanku, zobaczył, iż autobus właśnie odjechał. Ludzie już się rozchodzili. Na ławce siedziała kobieta w jasnoszarym płaszczu i niebieskiej czapce z włóczki. Torba z zakupami obok. Patrzyła nie na drogę, tylko na skwer. Zawahał się. Stać było mu niewygodnie, bolały lędźwie. Ławka była do połowy wolna, ale zawsze miał opory dosiadać się do nieznajomej kobiety. Różnie ludzie mogą pomyśleć. Ale wiatr przeszywał na wskroś, więc się odważył. — Można się przysiąść? — zapytał, lekko pochylając się naprzód. Kobieta odwróciła głowę. Miała jasne oczy z drobnymi zmarszczkami w kącikach. — Proszę, siadaj pan — odpowiedziała, przesuwając torbę. Usiadł, opierając się ostrożnie na brzegu ławki. Chwilę milczeli. Przejechał samochód, zostawiając za sobą zapach spalin. — Autobusy teraz jak chcą jeżdżą — powiedział, by przerwać ciszę. — Człowiek się na chwilę odwróci — zaraz nie ma. — Prawda — przytaknęła. — Wczoraj pół godziny stałam. Dobrze, iż chociaż nie padało. Spojrzał na nią uważniej. Twarz nie wydała mu się znajoma, ale w okolicy wielu nowych ludzi — bloki pobudowali. — Mieszka pani gdzieś blisko? — zapytał ostrożnie. — Tam, naprzeciw, za drogą — wskazała na pięciopiętrowce. — Pierwsza klatka, obok sklepu. A pan? — Za skwerem, w wieżowcu — odpowiedział. — Też niedaleko. Znów zapadła cisza. Nadzieja Szymonowna pomyślała, iż rozmowa na przystanku to u nich rzecz zwyczajna: zamieni się parę słów, autobus przyjedzie, każdy pójdzie w swoją stronę i zapomni. Ale ten mężczyzna wyglądał na zmęczonego i trochę zagubionego, chociaż starał się trzymać fason. — Do przychodni? — zapytała, kiwając głową w stronę jego torby z logo apteki. — Tak, lekarstwa odebrałem — podniósł torbę. — Ciśnienie dokucza. A pani? — Do sklepu — odpowiedziała. — Po drobiazgi. I przejść się trzeba, bo inaczej człowiek zgnije w domu. Poczuła przy tym ukłucie w piersi. Słowo „dom” zabrzmiało jakoś zbyt pusto. Autobus nadjechał zza zakrętu. Ludzie zaczęli się zbierać, przesunęli się blisko krawędzi chodnika. Mężczyzna wstał, trochę się zawahał. — Ja jestem Stefan — powiedział w końcu, jakby się przełamał. — Piotrowicz. — Nadzieja Szymonowna — odpowiedziała, także podnosząc się. — Miło mi. Wsiadali razem, tłum pociągnął ich na różne miejsca. Przy drzwiach było tłoczno, Nadzieja Szymonowna złapała się za poręcz, czuła, jak autobus podskakuje na dziurach. W pewnym momencie złapała wzrok Stefana Piotrowicza ponad głowami pasażerów. Skinął jej, ona odwzajemniła gest. Kilka dni później znów się spotkali — już w skwerze. Nadzieja Szymonowna siedziała na swojej ławce, gdy zobaczyła znajomą sylwetkę. Stefan Piotrowicz szedł, podpierając się laską. Wcześniej nie używał laski, ale pewnie postanowił na wszelki wypadek. — O, sąsiadka z przystanku! — uśmiechnął się, podchodząc. — Wolne tu? — Pewnie — powiedziała i zrobiło jej się jakoś raźniej. Usiadł obok, opierając laskę o ławkę. — Fajnie tu — rozejrzał się. — Drzewa, dzieci biegają. Nie to co w domu — ściany przygniatają. — Też pan sam mieszka? — odważyła się zapytać. — Sam — przyznał. — Żona zmarła siedem lat temu. Dzieci w swoim świecie. A pani? — Też sama — kiwnęła głową. — Mąż dawno nie żyje. Syn z rodziną w innym mieście. Dzwonią, niby wszystko dobrze, ale… Wzruszyła ramionami. On to zrozumiał. — Dobrze, iż dzwonią — powiedział. — Ale wieczorem telefon milczy, a człowiek leży i słucha tej ciszy. Te proste słowa nieoczekiwanie ją rozgrzały. Posiedzieli jeszcze chwilę, pogadali o pogodzie, o cenach, o tym, iż w przychodni znów nowy lekarz. Rozeszli się, ale każde następnego dnia jakoś mimowolnie wyszło na spacer o tej samej porze. Tak zaczęły się ich regularne spotkania — najpierw na przystanku i w skwerze, później pod sklepem albo przy wejściu do przychodni. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż coraz częściej układa dzień tak, by natrafić na Stefana Piotrowicza. Przed samą sobą się do tego nie przyznawała — po prostu szybciej stawiała rano owsiankę lub celowo się nie spieszyła. Chodzili razem do przychodni, dzielili się nowinami o badaniach, klęli na internetowe kolejki, których Nadzieja Szymonowna nie umiała ogarnąć. — To trzeba przez ePUAP, przez komputer — tłumaczyła młoda w rejestracji. — Jaki komputr, — burczała Nadzieja Szymonowna. — Mam stary telefon i ledwo działa. Stefan Piotrowicz słuchał i mruczał. — To ja pani pokażę — zaproponował pewnego dnia. — Mam tablet, dzieci dali. Tam można wybrać lekarza. Rozgryziemy to razem. Wahała się, ale w końcu przystała. Siedzieli na ławeczce przed przychodnią, on marszczył czoło, szukał czegoś na ekranie, czasem się pomylił i szeptał pod nosem przekleństwo, ona się śmiała i czuła, iż śmieje się naprawdę. — Proszę, można wybrać lekarza, godzinę. Tylko trzeba zapamiętać hasło. — Hasło sobie zapiszę — odpowiedziała pewnie. — Mam do tego zeszyt. Innym razem pomagała mu ogarnąć rachunki za media. Stefan Piotrowicz przynosił stertę rachunków, rozkładał je i narzekał. — Kiedyś było prosto: szło się do kasy, płaciło. Teraz kody, terminale, wszystko zakręcone. — Po kolei — mówiła Nadzieja Szymonowna. — To za prąd, to za wodę. By się nie pomylić. Siedzieli u niej na kuchni, pili herbatę. Ona wyjęła swoje domowe dżemy, on bułeczki. Za oknem rowerami jeździły dzieci. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż miło patrzeć, jak Stefan Piotrowicz precyzyjnie układa rachunki w stosiki, pyta ją o zdanie, czasem się droczy. — Niech pani nie płaci za mnie — burknął raz, gdy zaproponowała, iż przeleje pieniądze przez terminal, bo jemu się nie udawało. — Sam sobie poradzę. — Przecież ja nie płacę za pana, tylko pomagam. Co pan, jak dziecko. Trochę się speszył, ale w końcu się zgodził. Zdjęło się z niego dziwne uczucie: trochę wdzięczności, trochę zażenowania. Nie lubił być komuś dłużny, choćby w drobiazgach. Zdarzało się, iż się pokłócili. Nie głośno, ale dotkliwie. Gdy wracali kiedyś ze sklepu, zaczęli rozmawiać o dzieciach. — Syn mówi: „Sprzedaj mieszkanie, przyjeżdżaj do nas. Po co siedzisz sam?” Ale ja co, będę na kanapie mieszkał? U nich już tłok. — Mój też mówi: „Mamo, zamieszkasz z nami, damy ci pokój”. Dom mają duży. Ale ja ciągle się waham. Tutaj mam grób męża, znajome, całą przeszłość. Czasem myślę… może jednak powinnam? — Tam będzie pani nikomu niepotrzebna — zapalił się Stefan Piotrowicz. — Oni będą w pracy, dzieci mają szkołę, lekcje. A pani w kącie. Wiem, bo widziałem. — A tutaj komu jestem potrzebna? — zapytała spokojnie. Zamilkł. To „tutaj” jakoś go zabolało. Wydawało mu się, iż mówi też o nim. Poczuł irytację. — No przepraszam — burknął. — Myślałem, iż my już… Nie dokończył. Słowo „przyjaciele” utkwiło mu w gardle. W ich wieku to zabrzmiało za głośno. — Nie pana miałam na myśli — uspokoiła łagodnie. — Tak ogólnie. Po prostu… Gdybym wyjechała, wszystko by się tu skończyło. Boję się. Pokiwał głową, resztę drogi przeszli w milczeniu. Pod blokiem pożegnał się oschle, wieczorem nie mógł długo zasnąć. Miał poczucie, iż wszystko popsuł. Kilka dni się nie widywali. Pogoda się popsuła, padał mokry śnieg. Nadzieja Szymonowna wychodziła na krótki spacer, ale Stefana Piotrowicza nie widziała. Wmawiała sobie, iż pewnie zajęty, może chory. Jednak niepokój siedział jej w środku. Czwartego dnia, wracając ze sklepu, znalazła w skrzynce karteczkę. Wielkimi literami: „Dla Nadziei Szymonowny. Jestem w szpitalu. Stefan P.” Ani adresu, ani numeru sali. Tylko tyle. Ręce się jej zatrzęsły. Weszła do mieszkania, postawiła torbę na stołku, usiadła i patrzyła na kartkę. Myśli się motały: co się stało, zawał, wylew, pomógł mu ktoś, dlaczego nikt nie zadzwonił? Przypomniała sobie, iż kiedyś wspominał o oddziale kardiologicznym w szpitalu rejonowym. Wyciągnęła telefon, znalazła numer, który kiedyś zapisała, zadzwoniła. Po długim oczekiwaniu ktoś odpowiedział. Podali numer sali. Nie lubiła szpitali, ten zapach leków i chloru wzbudzał w niej drżenie. Ale gdy tylko zaczęły się odwiedziny, już była w szpitalu. Po drodze kupiła jabłka i ciastka. Zastanawiała się, czy nie przesadziła. Może mu nie wolno słodkiego. Sala na trzy osoby. Przy oknie staruszek, przy drzwiach młody mężczyzna z ręką w gipsie. Stefan Piotrowicz na środkowym łóżku, czytał gazetę. Najpierw się zdziwił, potem wyraźnie się ucieszył. — Nadzieja Szymonowna! Jak pani mnie znalazła? — Po nitce do kłębka — postawiła reklamówkę na szafce. — Co się stało? — Serce — westchnął. — W nocy pogotowie zabrało. Tu poleżę chwilkę. Sprawdziła badawczym wzrokiem. Był bledszy niż zwykle, pod oczami cienie, ale w oczach dobrze znane iskrzenie. — Dzieci wiedzą? — Córka była. Zupę przyniosła. Synowi jeszcze nie mówiłem. Nie chcę go niepokoić. Mówił spokojnie, ale w głosie pobrzmiewał niepokój. Po chwili dodał: — Pytała o panią. Kto to ta pani, co przyniosła karteczkę? Powiedziałem, iż sąsiadka, co mi pomaga z papierami. Nadzieja Szymonowna poczuła w sercu ukłucie. „Sąsiadka, co pomaga z papierami” — brzmiało sztywno, obco. Usiadła na krześle. — No przecież jestem sąsiadka i pomagam z papierami — odparła, starając się brzmieć zwyczajnie. Spojrzał i zrozumiał, iż źle to zabrzmiało. Wstydził się. — To nie o to chodzi… Ona od razu by pomyślała, że… Wie pani, jak to dzieci. Powiedzieć, iż pod przyjaźń, zaraz by się zaczęło: „Tato, ty już nie nastolatek”. Myślą, iż na starość człowiek wariuje… — Nie jesteśmy już nastolatkami — zaśmiała się.– Ale to nie przestaje być ludziom potrzebne. Pokiwał głową. Zapadła cisza. Starszy sąsiad odwrócił się do ściany. — Wie pani, czego się najbardziej bałem, — cicho powiedział Stefan Piotrowicz. — Nie śmierci. Że zabiorą cię do szpitala i nikt nie wie, gdzie jesteś, nikogo nie ma, kto by zadzwonił. Dzieci daleko, mają własne sprawy. Ale sobie wtedy panią przypomniałem i jakoś od razu spokojniej… Nadzieja Szymonowna poczuła ścisk w gardle, spojrzała przez okno na smętną plastikową doniczkę. — Ja też się boję. Ale ciągle udaję, iż nie. Przed synem, przed sąsiadkami. A jak przychodzi wieczór, liczę tabletki. Śmieszne, co? — Niespecjalnie — odpowiedział. — Ja też liczę. Spojrzeli na siebie i oboje się uśmiechnęli. W tym uśmiechu było i przyznanie się, i ulga. W tej chwili weszła do sali kobieta w średnim wieku z reklamówką. Podobna do Stefana Piotrowicza — te same oczy, ta sama szczęka. — Tato, przyniosłam ci zupę. A to kto? — zerknęła na Nadzieję Szymonownę, oceniająco ale bez niechęci. — To Nadzieja Szymonowna — odparł spokojnie Stefan Piotrowicz. — Dobra znajoma. Pomaga mi z komputerem, z opłatami. — Dziękuję pani — powiedziała kobieta, rozkładając jedzenie. — On uparciuch, wszystko chce sam. — My tylko czasem razem chodzimy na spacer — dodała Nadzieja Szymonowna. Kobieta kiwnęła głową, w jej spojrzeniu jednak zostało trochę zdziwienia. Gdy zaczęła rozkładać rzeczy, Nadzieja Szymonowna poczuła się zbędna i pożegnała. — Jeszcze wpadnę — powiedziała przy drzwiach. — Wpadajcie, jak nie będzie kłopotu. — Jaki tam kłopot — odpowiedziała i wyszła. W domu długo jeszcze myślała o słowach „dobra znajoma”. Może i lepiej użyć takich słów w ich wieku. Liczy się, iż pomyślał o niej, jak było źle. Stefan Piotrowicz leżał w szpitalu dwa tygodnie. Nadzieja Szymonowna przychodziła co drugi dzień, przynosiła owoce, czyste skarpetki, świeże gazety. Czasem tylko siedzieli w milczeniu, czasem wspominali młode lata — fabrykę, szkołę, ogródki działkowe, które już dawno sprzedali. Córka Stefana przyzwyczaiła się do jej obecności. Raz odprowadzała ją do windy i powiedziała: — Dziękuję pani. Pracuję, nie zawsze mogę przyjść. Dobrze, iż ma z kim pogadać… Tylko proszę nie brać wszystkiego na siebie. Jakby coś poważnego, proszę dzwonić do mnie. — Nie mam zamiaru brać wszystkiego — odpowiedziała spokojnie Nadzieja Szymonowna. — Każdy ma swoje życie. Ale jeżeli mogę pomóc, pomogę. Wypisali Stefana Piotrowicza pod koniec kwietnia. Lekarz zalecił dużo spacerów, mniej stresu i pilnowanie leków. Córka odwiozła go do domu, pomogła rozpakować rzeczy. Następnego dnia wyszedł z laską do skweru. Nadzieja Szymonowna już czekała na ławce. Gdy go zobaczyła, podniosła się. — I jak pan? — zapytała. — Żyję — zaśmiał się. — Na razie to już sukces. Usiedli obok i chwilę milczeli. W końcu on powiedział: — Myślałem dużo w szpitalu. Nie chcę być pani kulą u nogi. I mi było miło, iż pani przychodziła, i wstyd, iż może przez mnie coś pani odkładała. — Co ja robię? — roześmiała się. — Sklep, przychodnia, czasem serial. Nie przesadza pan. — Mimo wszystko. Nie chcę, żeby pani czuła się zmuszona do opiekowania się mną. Jestem dorosły, nie dziecko. Spojrzała na niego. — Myśli pan, iż ja chcę być dla kogoś ciężarem? — zapytała. — Ja też się boję. Ale wie pan co zrozumiałam? Można kisić się samotnie w czterech ścianach i bać się, iż przeszkodzisz. A można się umówić: być obok na tyle, na ile się da, bez wielkich zobowiązań. Przemyślał to chwilę. — To znaczy? — Na przykład: nie dzwoni pan do mnie w nocy, jak się nudzi. Nie jestem pogotowiem. Ale jak trzeba iść do przychodni i pan się boi sam, to dzwoni pan. Jak rachunki — to zapraszam, razem sprawdzimy. Jak zakupy — sam pan idzie, nie woła mnie pan codziennie. Nie jestem kurierem. Zaśmiał się. — Twardo! — Uczciwie — poprawiła. — To i ode mnie wymagajcie. Jak będzie ze mną źle, pani zadzwoni, ale nie musi pani zostawiać dla mnie wszystkiego. Pokiwał głową. To było wyzwalające. Nie trzeba udawać ani bohatera, ani ofiary. — Umowa stoi — powiedział. — Pomagamy sobie, ale nie udajemy pielęgniarki i pacjenta. Od tego czasu ich przyjaźń była spokojniejsza. Wciąż spotykali się w skwerze, szli razem do lekarza, czasem wpadał na herbatę. Każde znało już swoje granice. Gdy Nadziei Szymonownie zepsuł się kran na kuchni, zadzwoniła do Stefana Piotrowicza. — Może pan zerknąć? Boję się, iż zaleję sąsiadów. — Zerkę, ale jeżeli coś poważnego, wołamy hydraulika. Już nie mam tej ręki co kiedyś. Przyszedł, sprawdził, zadzwonili po specjalistę. Czekając, pili herbatę. Opowiadał jej, jak dawniej mógł rozebrać każdy mechanizm, teraz ręce już nie te. Ona słuchała i myślała: starość to nie tylko choroby, ale też umiejętność poproszenia o pomoc. Czasem razem jechali na rynek. Targ był hałaśliwy, sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem. Stefan się targował o ziemniaki, Nadzieja wybierała kurczaka. Wracając narzekali na ceny, ale wiedzieli, iż ten wspólny wypadek dawał ich dniom sens. Dzieci reagowały rozmaicie na tę znajomość. Syn Nadziei Szymonowny zadzwonił raz i ostrożnie zapytał: — Mamo, Ty często wspominasz jakiegoś Stefana Piotrowicza. Kto to? — Sąsiad — odparła. — Chodzimy czasem razem na spacer, pomaga mi z komputerem, ja mu z rachunkami. — No dobrze, tylko uważaj, z pieniędzmi dziś różnie… Zaśmiała się. — Synku, mam głowę na karku. Córka Stefana też pytała ojca: — Tato, z tą sąsiadką nie przesadzaj. Niech cię nie wykorzystuje, to nie opiekunka. Wiesz, różne rzeczy się zdarzają. — My się umówiliśmy — odpowiadał spokojnie. — Nie wykorzystujemy się nawzajem. — Jaka to umowa? — Nasza, emerycka — żartował. Latem zieleń wybuchła pełnią, w skwerze zrobiło się tłoczno. Młode matki, młodzież ze telefonami, tacy sami staruszkowie jak oni. Ale Nadzieja Szymonowna i Stefan Piotrowicz mieli wspólną, swoją ławkę. Siadali na tych samych miejscach, jakby trzymali porządek w świecie. Któregoś wieczoru, gdy zachodzące słońce chyliło się ku horyzontowi, siedzieli na ławce i patrzyli, jak chłopcy grają w piłkę. Powietrze pachniało kurzem i świeżą trawą. Stefan Piotrowicz odłożył laskę. — Wie pani, co zrozumiałem? — zapytał, nie spuszczając wzroku z dzieci. — Kiedyś myślałem, iż starość to koniec: koniec pracy, znajomych, miłości, zainteresowań. Zostaje tylko telewizor i tabletki. A teraz widzę, iż coś jednak może się zacząć. Nie tak jak w młodości, ale po swojemu. — To o nas pan mówi? — zapytała z uśmiechem. — Też o nas. Nie wiem, jak to nazwać: przyjaźń, kumplostwo, partnerstwo w kolejkach. Ale z panią jest spokojniej. Mniej strasznie. Spojrzała na jego spracowane dłonie, potem na swoje. Były podobne, obie przeżyły wiele. — Mnie też — przyznała. — Kiedyś, gdy kładłam się wieczorem, myślałam: a jeżeli jutro się nie obudzę, to kto zauważy? Teraz wiem, iż choć jedna osoba się zdziwi, czemu nie przyszłam do skweru. Zaśmiał się cicho. — Nie tylko się zdziwię. Poruszę cały blok. — I dobrze — odparła. Posiedzieli jeszcze chwilę, potem powoli ruszyli w swoje strony. Przy skrzyżowaniu się zatrzymali. — Do przychodni jutro razem? — spytał. — Tak, muszę oddać krew. Pan ze mną? — Z panią. Ale do drzwi laboratorium, potem sama — bo pogadam tak, iż pani całą krew wypiją. Uśmiechnęła się. — Umowa stoi. Rozeszli się do swoich domów. Nadzieja Szymonowna weszła po schodach, otworzyła drzwi, postawiła torbę, wstawiła wodę na herbatę i podeszła do okna. Na dole przy wejściu Stefan Piotrowicz bawił się zamkiem. Nagle podniósł głowę i pomachał ręką. Ona też uniosła dłoń. Woda zawrzała. Usiadła z herbatą w kuchni, spojrzała na pusty fotel naprzeciwko, gdzie leżał jej szal. Gładząc go, poczuła, iż coś w tej ciszy się odmieniło. Że już nie jest taka głucha. Gdzieś przez podwórko, przez ściany, był człowiek, który jutro pójdzie z nią do przychodni, posiedzi razem w kolejce, pożartuje z lekarzy i zapyta, jak się czuje. Starzenie się nie znikło. Stawy bolały, leki trzeba było pilnować, ceny szły w górę. Ale była już mała podporę. Nie cud, nie wybawienie. Po prostu jeszcze jedna ławka w życiu, na której można przysiąść we dwoje, złapać oddech i ruszyć dalej — już własnym tempem, ale obok siebie.
Moje dzieci były oburzone, gdy poprosiłam je o opłatę za wynajem — we własnym domu
Zobaczyłam prezent, który mąż kupił koleżance z pracy, i odwołałam rodzinny obiad