Tekst powstał na potrzeby wstępu do nowej książki pt.: „Polska do potęgi. Potencjał i strategia”, a część głównych tez w nim zawartych zostało przedstawionych w trakcie wywiadu przeprowadzonego przez Patrycjusza Wyżgę na kanale Didaskalia jeszcze w styczniu 2025 roku. Ostatecznie analizę wyciąłem z książki i postanowiłem ją upublicznić z uwagi na przyśpieszający bieg wydarzeń.
KW
Strategiczne zwycięstwo nad Moskwą i Nixon 2.0
W realiach z początku 2025 roku – kiedy rosyjska armia wolno, ale konsekwentnie posuwa się na froncie ukraińskim do przodu, a Donald Trump rozpoczął kontrowersyjne odmrażanie relacji z Putinem – teza, iż jesteśmy najbliżej w tym wieku zadania Rosji nokautującego ciosu wydaje się być oderwana od rzeczywistości. Czy jest tak naprawdę? Czy fakt, iż Rosja przesunie linię frontu na Ukrainie o kolejne dziesięć czy dwadzieścia kilometrów sprawia, iż to cały Zachód przegrywa i będzie musiał się dostosować do warunków narzucanych przez Putina? I jak te warunki tak naprawdę mogą wyglądać? Czy byłyby w ogóle akceptowalne przez NATO, Unię Europejską, Stany Zjednoczone, czy choćby Polskę?
By odpowiedzieć na te pytania warto sobie na samym początku zdać sprawę z faktu, iż rosyjskie przewagi wojenne nad Kijowem kompletnie nie mają wpływu na sytuację Zachodu dopóki Rosja nie przejmie politycznej kontroli nad całą Ukrainą. Należy wyraźnie odróżnić płaszczyznę zmagań ukraińsko-rosyjskich od rywalizacji Zachodu z Moskwą. Są to bowiem dwa – w dużej mierze odrębne – obszary. O ile porażka Zachodu oznaczałaby również klęskę uzależnionej od jego pomocy Ukrainy, o tyle klęska Ukrainy wcale nie musi oznaczać porażki Zachodu. Co więcej pozycja Zachodu – do pewnego momentu – wcale nie jest uzależniona od wyników bitew na ukraińskim froncie. Tylko kompletne poddanie się państwa ukraińskiego pogorszyłoby sytuację Zachodu w relacji do Rosji, ale też nie przesądzałoby o wyniku ich rywalizacji. Natomiast z pewnością zwiększałoby ryzyko wybuchu globalnej wojny.
Powyższe tezy są niezmiernie istotne by zrozumieć, iż negocjacje Zachodu z Rosją – dotyczące nowego globalnego układu sił – będą odbywały się prawdopodobnie na dwóch odrębnych stolikach. Na małym – ukraińskim – dokona się ocena wyniku starcia pomiędzy Kijowem i Moskwą, w wyniku której zostaną ustalone warunki pokoju. Z kolei na dużym stole będą ważone przewagi Zachodu nad Rosją i vice versa. Tak więc nawet, jeżeli Rosjanie narzucą swoje żądania Ukrainie, to może okazać się, iż będą zbyt słabi by dokonać tego w relacji z całym Zachodem i Stanami Zjednoczonymi.
Należy zrozumieć, iż tak samo jak Stany Zjednoczone nie płaciły Chińskiej Republice Ludowej po porażce w Wietnamie w 1975 roku, czy po wojnie koreańskiej (1950-1953r.), tak Waszyngton – ale również cały Zachód – wcale nie musi płacić niczym Moskwie, jeżeli ta zwycięży z Ukrainą. Czy to oznacza, iż los Kijowa jest dla Zachodu obojętny? Oczywiście, iż nie. Po sukcesie na Ukrainie Władimir Putin będzie chciał wywierać dalszą presję na Zachód. Ponieważ Rosja nie ma już innego narzędzia niż to militarne, to właśnie jego będzie używać.
Przejęcie kontroli nad Ukrainą pozwoliłoby Moskwie w następnym kroku zająć Mołdawię, która już teraz jest w części kontrolowana przez promoskiewskie władze (Naddniestrze). Następnie Putin mógłby przerzucić zasoby nieco na wschód i spacyfikować kraje Kaukazu. Zwłaszcza Azerbejdżan, który historycznie był częścią ZSRR, a który wydobywa i eksportuje do Europy ropę naftową oraz gaz ziemny. Tak więc odcięcie Starego Kontynentu od azerskich surowców byłoby bolesnym ciosem wymierzonym przez Putina. Co można by osiągnąć także poprzez kontrolę nad Gruzją, przez którą przechodzą rurociągi. Wzmocnienie pozycji Rosji na Kaukazie stwarzałoby też obawy po stronie Iranu.
Historyczne kraj ten był celem agresji rosyjskiej (1941r.). Aktualna izolacja Iranu na arenie międzynarodowej oraz jego słabość wynikająca z utraty wpływów na Bliskim Wschodzie na skutek porażek Hamasu, Hezbollahu, a także upadku władzy Assada w Syrii, czynią go podatnym i wrażliwym na presję ze strony Rosji. Gdyby Moskwa – w tak trudnej dla Teheranu sytuacji – przejęła kontrolę nad Azerbejdżanem i uzyskała bezpośredni dostęp do granicy z Iranem, wówczas reżim ajatollahów mógłby nie mieć innego wyjścia niż ściśle współpracować z Rosjanami, działając na rzecz ich interesów strategicznych. Co podnosiłoby ryzyko zablokowania Zatoki Perskiej i wywołania światowego kryzysu energetycznego wywołanego deficytem ropy naftowej i gazu ziemnego. W takich warunkach rosyjskie surowce stałyby się niemal bezcenne. Zwłaszcza dla Indii, ale także dla Chin. W takiej sytuacji Rosjanie mogliby zmusić Państwo Środka do sfinansowania nowych ropociągów na linii Rosja-Chiny i uzależnić Pekin od własnych surowców.
Wreszcie, po Kaukazie i Iranie przyszłaby kolej na Azję Centralną, której powtórne podporządkowanie Rosji dałoby Moskwie kolejną płaszczyznę wpływania na Pekin. Bowiem Państwo Środka importuje duże ilości kaspijskiego gazu ziemnego poprzez gazociąg Azja Centralna-Chiny. Sukcesy Putina, a także nowe możliwości nacisku na partnerów mogłyby doprowadzić do powstania prawdziwego Bloku Wschodniego z Iranem i Chinami na pokładzie. Należy więc odpowiedzieć sobie na pytanie, czy lepiej powstrzymać samotną Rosję walczącą na Ukrainie już dziś, czy może czekać aż zwycięży i stanie się prawdziwym liderem bloku antyzachodniego? Kontrolującym surowce energetyczne z Kaukazu, Zatoki Perskiej, Azji Centralnej i mogącym zwiększyć – dzięki zakończeniu wojny na Ukrainie – zaangażowanie na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Czyli tam, skąd Europa także importuje surowce.
Ponadto nie byłoby pewności, czy upojony sukcesami polityczno-militarnymi Władimir Putin nie popełniłby fałszywej oceny Zachodu. Nie doceniłby jego determinacji i postanowił ruszyć na państwa bałtyckie objęte gwarancjami bezpieczeństwa NATO. W nadziei, iż Sojusz nie zareaguje, lub w przeświadczeniu, iż jest w stanie pokonać Zachód w otwartej wojnie…
Właśnie z uwagi na powyższe Zachód musi powstrzymać Rosję tu i teraz. Na Ukrainie. Bo dziś ryzyko wojny z Rosją – także tej nuklearnej – jest najniższe. Armia rosyjska jest całkowicie pochłonięta prowadzonymi działaniami wojennymi na Ukrainie. Rosja nie ma siły prowadzić drugiego konfliktu zbrojnego, zwłaszcza z silniejszym od siebie przeciwnikiem koalicyjnym. Moskwa jest teraz tak słaba i podatna na ciosy, iż choćby nie zareagowała na zajęcie przez Azerbejdżan Górskiego Karabachu we wrześniu 2023 roku. Przypomnijmy, iż Azerbejdżan graniczy z Rosją i nie jest objęty żadnym sojuszem bezpieczeństwa, choć blisko współpracuje z Turcją. Niemniej, Turcy nie mieliby możliwości zagrożenia Rosji, gdyby ta miała siłę i wolę przejąć kontrolę nad Baku. Tej siły teraz nie ma, ponieważ jest wytracana na Ukrainie. Z tego właśnie powodu Azerowie postanowili działać. Podobnie jak w ostatnim czasie Izrael, który dokonał ataku lotniczego na Iran, zwieńczonego bombardowaniem przez USA. Wszystko to pokazuje, iż to teraz jest adekwatny moment na stanowcze działania przeciwko Rosji.
W tym wszystkim nie mogą umknąć cele strategiczne Rosji, Ukrainy i Zachodu. Czemu bowiem Rosja miałaby prowadzić dalszą ekspansję po zajęciu Ukrainy? Czy i jak długo Zachód powinien konfrontować się z Moskwą? Czy jest sens ponosić tego koszty?
Innymi słowy, należy sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie warunki zamierzają negocjować zasiadający zarówno do tego małego jak i dużego stolika negocjacyjnego.
Mały stolik
W przypadku zmagań rosyjsko-ukraińskich wznowionych w lutym 2022 roku dążenia Federacji Rosyjskiej są dość oczywiste. Putin odkrył karty już pierwszego dnia inwazji, kiedy okazało się, iż głównym celem operacji jest Kijów. Tak więc Rosja zamierza przejąć całkowitą polityczną kontrolę nad Ukrainą, a jednocześnie dokonać aneksji wschodniej części jej terytoriów. Przy czym ten pierwszy cel jest znacznie ważniejszy i ma wymiar strategiczny. Podczas gdy przejęcie trzech lub czterech ukraińskich obwodów ma jedynie znaczenie dla polityki wewnętrznej Kremla.
Co bowiem zmieni w sytuacji międzynarodowej fakt, iż Rosja powiększy się o kawałek zniszczonego terytorium? jeżeli w takim wariancie Kijów pozostałby niezależny od Moskwy, a Zachód nie odstąpiby od sankcjonowania i izolowania Rosji, to sytuacja tej ostatniej w zasadzie nie uległaby poprawie. Przeciwnie, sankcje mogłyby być jeszcze poważniejsze, co dalej dusiłoby rosyjską gospodarkę. Ponadto choćby okrojona Ukraina i tak dążyłaby później do wstąpienia do NATO czy UE, co mogłoby nastąpić gdyby Rosja osłabła. To z perspektywy Rosjan zwiększyłoby siłę wrogiego dla nich Sojuszu.
Ponadto Rosjanie musieliby utrzymywać silny komponent wojskowy na granicy z Ukrainą, co wiązałoby ich siły. Po pierwsze dlatego, iż wciąż chcieliby wywierać presję na Kijów. Po drugie z tej przyczyny, iż baliby się, iż Ukraińcy zechcą odzyskać zabrane im terytorium.
Z tych powodów Władimir Putin musi walczyć o pełną pulę. Przejęcie kontroli nad Kijowem. Po to, by spacyfikować Ukraińców ich własnym – ale kontrolowanym przez Moskwę – aparatem państwowym. Za ich własne podatki. Jednocześnie stworzenie z Ukrainy państwa podległego – choćby bardziej niż Białoruś – pozwalałoby Putinowi na szykowanie dalszych ekspansji, a ponadto na wywieranie militarnej presji na UE i NATO. Mógłby bowiem rozmieścić całą rosyjską armię wzdłuż naszej wschodniej flanki, wykorzystując przy tym nie tylko Królewiec, Białoruś, ale i także właśnie nowe kierunki operacyjne z Ukrainy na południe Polski oraz Rumunię. Wówczas Putin mógłby się spytać Amerykanów: „czy chcecie prowadzić z nami drugą, bardzo kosztowną zimną wojnę, w której będziecie musieli utrzymywać setki tysięcy żołnierzy w Europie czy wolicie spełnić moje żądania i zwrócić się przeciwko Chinom?”. To dawałoby też możliwość grania na rozdźwięk interesów pomiędzy Europą a USA i próbę doprowadzenia do osamotnienia Starego Kontynentu.
Oczywiście wątpliwym jest, by Waszyngton ugiął się przed osłabioną Federacją Rosyjską, skoro wcześniej nie uległ presji silniejszemu Związkowi Sowieckiemu. Pamiętajmy przy tym, iż ten drugi trzymał armie nie na wschód od Bugu, tylko nad Łabą. Sytuacja była więc znacznie poważniejsza i mniej korzystna dla Zachodu i samych Stanów Zjednoczonych. Niemniej, nie dysponując żadnym innym narzędziem nacisku na Amerykanów i Europejczyków, Władimir Putin musi liczyć na to, iż tego rodzaju szantaż – czy może bardziej bluff – ma szansę się powieść. Nie ma wyjścia, inaczej musiałby się poddać, wycofać z Ukrainy i prosić o zniesienie zachodnich sankcji.
Ten ostatni wariant zdarzeń jest niemożliwy, bowiem Władimir Putin nie walczy już tylko o imperializm rosyjski, ale także o własne życie. Sytuacja geostrategiczna Rosji jest nie do pozazdroszczenia, a ta wewnętrzna jest wręcz dramatyczna. Niepowodzenie w wojnie – którą Putin przecież sam wywołał i która doprowadziła do zaistniałego stanu rzeczy – nadwyrężyłoby pozycję dyktatora. Rosjanie są skłonni zaakceptować ubóstwo lub wojnę, ale czy będą w stanie znieść nieudolne przywództwo? Czy moskiewskie elity takiego przywództwa nie podważą?
Póki trwa wojna, a jej wynik jest niepewny, lojalność wobec Putina z jednej strony daje bezpieczeństwo przed tajemniczymi wypadkami, a z drugiej może się opłacić w przypadku, gdy Rosja wygra na Ukrainie i z Zachodem (czyli zdobędzie pełną pulę). jeżeli jednak tak się nie stanie, wówczas może być różnie. Tymczasem należy pamiętać, iż w dyktaturach zmiana władzy często wiązała się ze skróceniem życia dotychczasowego dyktatora. Putin to rozumie, lub zrozumiał po buncie Jewgienija Prigożyna z czerwca 2023 roku.
Z tych wszystkich przyczyn, dla Władimira Putina tzw. mały stolik negocjacji jest w zasadzie nieistotny. To znaczy, iż nie interesują go rozmowy na temat Ukrainy. Ta ma trafić pod moskiewską kontrolę bezwarunkowo i to nie może być przedmiotem negocjacji. Dla Kremla liczy się tylko i wyłącznie duży stół. Szersza, strategiczna perspektywa. I przewagi, jakie Rosja mogłaby zyskać dzięki sukcesowi na Ukrainie przeciwko całemu Zachodowi. To właśnie dlatego władze z Kremla i ich propaganda od lat przekonuje rosyjskie społeczeństwo, iż wojna toczy się tak naprawdę ze Stanami Zjednoczonymi i Europą. Moskwa przygotowuje bowiem Rosjan na kolejne etapy działań przeciwko Zachodowi, które miałyby nastąpić po przejęciu Ukrainy.
Jakie są wobec tego cele Zachodu, Stanów Zjednoczonych lub samej Polski w kontekście wojny na Ukrainie? Cel jest prosty. Zmuszenie Putina do podjęcia rozmów w ramach Małego Stolika, co automatycznie wykluczyłoby wygranie przez Rosjan pełnej puli. To istotny aspekt w kontekście toczącej się wciąż dyskusji wokół obaw dotyczących tego, iż Donald Trump – w negocjacjach z Putinem – tak naprawdę zamierza doprowadzić do kapitulacji Ukrainy. Tego rodzaju obawy były i są bezzasadne. Nikt na Zachodzie nie siadłby przecież do rozmów z Putinem tylko po to, by oddać mu wszystko, czego do tej pory ten nie był w stanie wziąć samodzielnie. Zresztą Ukraińcy na to by nie pozwolili. Ponadto także Unia Europejska ma wpływ na warunki procesu pokojowego, ponieważ to ona nakłada na Rosję jedne z najbardziej bolesnych sankcji. Wobec czego tylko UE może zdecydować czy te sankcje zniesie i czego zażąda w zamian. Tak więc należy zrozumieć, iż sam fakt negocjacji trwałego pokoju na Ukrainie jest de facto wstępem do zwycięstwa Zachodu zarówno przy Małym Stoliku jak i przy Dużym Stole.
Ponieważ dla Putina temat Ukrainy jest dopiero wstępem do realizowania szerszej koncepcji politycznej, to wiadomym jest, iż prawdziwy układ pokojowy będzie musiał uregulować stosunki zachodnio-rosyjskie. Choćby kwestie nałożonych sankcji i obostrzeń, ale i z pewnością gardłową dla Rosjan kwestią jest ewentualność wstąpienia Ukrainy do NATO.
Jeśli Putin zgodziłby się na negocjacje tylko i wyłącznie w temacie samej Ukrainy (Mały Stolik) byłby to jasny sygnał, iż jego intencje nie są szczere i będzie zmierzał później do zerwania ewentualnie zawartego porozumienia. I uderzy na Ukrainę po raz trzeci.
Natomiast, jeżeli dojdzie do rozmów pokojowych obejmujących zarówno kwestie Ukrainy, jak i warunków współistnienia i współfunkcjonowania Zachodu (NATO, UE) i Rosji, wówczas będzie to oznaczało, iż Putin sam czuje się przegranym. Bowiem nie był w stanie – dzięki swoim siłom zbrojnym – przejąć kontroli nad Ukrainą. To by z kolei oznaczało, iż Rosja przegrała również przy Dużym Stole i będzie musiała zaakceptować warunki pokojowe narzucone przez Zachód.
Skoro rozstrzygnięcie na Ukrainie jest dla Rosji zerojedynkowe, to oznacza, iż wojna może zakończyć się na dwa sposoby. Upadkiem Ukrainy lub klęską Rosji, definiowaną jako nie osiągnięcie planu maksimum. W przypadku porażki Moskwy, Zachód powinien narzucić twarde warunki Kremlowi, w tym zagwarantować Ukrainie członkostwo w NATO. Nawet, jeżeli Ukraina utraciłaby część terytoriów na rzecz Rosji.
Wszelkie rozwiązania pośrednie – jak zawieszenie broni lub kompromisowy pokój z niepodległą Ukrainą, która pozostłaby neutralna i nie weszłaby do NATO – najprawdopodobniej będą prowadziły do wznowienia działań wojennych przez Moskwę w dogodnym dla niej momencie. A więc nie nastąpiłby żaden prawdziwy pokój, tylko co najwyżej przerwa w działaniach wojennych. Przerwa, która pozwoliłaby Rosjanom lepiej przygotować się do trzeciego starcia z Ukrainą. Oczywiście, iż to od samego Zachodu zależałoby, czy w takim wariancie wydarzeń przygotowałby siebie, a także Ukrainę na wojenną dogrywkę, czy też popełniłby błąd w postaci zawierzenia Rosjanom i zaprzestania intensywnych zbrojeń.
Ocena tego, czy nietrwałe zawieszenie broni lub pokój byłyby korzystne dla Ukrainy i Zachodu zależałaby więc od tego, jakbyśmy tę przerwę wykorzystali. A także od tego, na ile byłaby ona niezbędna, by dać wytchnienie walczącym od trzech lat Ukraińcom. Niemniej, przerwa w działaniach wojennych wprowadzałaby nowe ryzyka. Putin mógłby wycofać część wojsk z Ukrainy i użyć ich gdzie indziej. Mógłby też zintensyfikować prowadzenie wojny hybrydowej, w której Rosjanie skupiliby się bardziej na Zachodzie (i prawdopodobnie Polsce). To już się zresztą dzieje, choćby w postaci zrywania kabli i przerywania rurociągów na Bałtyku. Tego rodzaju zdarzeń byłoby więcej, a nie można wykluczać także zamachów terrorystycznych na terenie całej Europy.
Na bazie powyższej konstatacji łatwo wysnuć wniosek, iż dla Zachodu obronienie Ukrainy automatycznie będzie oznaczało zwycięstwo nad Rosją i możliwość narzucenia jej własnych warunków. To kolejny argument za tym, iż Putin nie jest zainteresowany podjęciem wiążących i szczerych rozmów pokojowych, dopóki nie straci wszelkich nadziei na pomyślne dla siebie zakończenie wojny na Ukrainie (zdobycie pełnej puli).
Skoro cele wojenne Rosjan są jedynie częścią większej strategii, to do czego tak naprawdę dążą władze z Kremla? Jaki jest ten główny, polityczny cel o znaczeniu strategicznym dla Federacji Rosyjskiej? Czego Putin będzie się domagał od Zachodu? Jakie będzie minimum, które będzie chciał uzyskać?
Duży stolik
Przed odpowiedzią na powyższe pytania warto przypomnieć, iż Władimir Putin atakiem z 24 lutego 2022 roku prawdopodobnie przegrał rosyjską przyszłość. Moskwa traci zasoby na prowadzenie kosztownego konfliktu zbrojnego. Zasoby, których zabraknie później na dokonanie modernizacyjnego i technologicznego skoku rosyjskiej gospodarki i aparatu państwowego. Rosja nie tylko odpadła ze światowego wyścigu technologicznego, ale wręcz jej zdolności są na tej płaszczyźnie degradowane.
W rankingu WIPO Rosja zajęła 51 miejsce na świecie pod względem innowacyjności, a przyczyną tak słabego wyniku były głównie fatalne instytucje (110 miejsce) i infrastruktura (76 miejsce).[1] W porównaniu z Chinami (12 miejsce ogółem) oraz USA (3 miejsce), a choćby Polską (41 miejsce), Rosja wypadła fatalnie. Zresztą już od 2015 roku tendencja była wyraźnie spadkowa w tym zakresie. Nic więc dziwnego, iż Rosjanie na wielu płaszczyznach bazują jeszcze na osiągnięciach z czasów Związku Sowieckiego. Do pewnego momentu to wystarczało, jednak ZSRR upadło w 1991 roku. Ponad trzydzieści lat temu.
W związku z powyższym, siła militarna to jest wszystko, co Rosji jeszcze pozostało. A potencjał ten będzie malał niezależnie od toczonej wojny, ponieważ zastój technologiczny w armii oznacza również stopniowe obniżanie jej zdolności. Wyobraźmy sobie sytuację, w której rosyjski potencjał nuklearny mógłby zostać zneutralizowany przez nowoczesne systemy obronne. Nie tylko te należące do państw zachodu, ale i Chin, Indii, a być może jeszcze innych, mniejszych graczy na arenie międzynarodowej. Takich jak Polska.
Oznacza to, że dni Rosji – jako mocarstwa sprawczego, zdolnego wymuszać postawy swoich sąsiadów, partnerów czy konkurentów – wydają się być policzone. Tendencji tej nie zamierzają odwracać choćby Chińczycy, którzy nie kwapią się do dzielenia się własnymi osiągnięciami technologicznymi. Zwłaszcza tymi militarnymi.
Agresywna polityka zagraniczna Władimira Putina doprowadziła jego kraj do sytuacji bez dobrego wyjścia. A przypomnijmy, iż po 2009 roku – tj. po tzw. resecie relacji z USA – Rosja wygrała wszystko. Importowała z zachodu wysokie technologie, które umożliwiały rozwój wydobycia surowców energetycznych, a także modernizację sił zbrojnych. Uzależniała Europę od swoich surowców energetycznych, gromadząc kapitał niezbędny do rozwoju. Jednocześnie budowała polityczny konstrukt z Niemcami i Unią Europejską, który określano mianem Eurosji od Lizbony po Władywostok.
Gdy Rosja pewnie zmierzała ku zwiększeniu swojej pozycji w przyszłości, Władimir Putin postanowił radykalnie zmienić kurs i zaatakował Ukrainę. W efekcie Federacja Rosyjska utraciły korzyści płynące ze współpracy z Zachodem i została skazana na zwiększającą się zależność od konkurencyjnych Chin. Zależność, która nie będzie ani zwiększała rosyjskiej potęgi politycznej, ani nie doprowadzi do transferu kluczowych dla sektora militarnego technologii. Jednocześnie w kwestii dostaw surowców energetycznych – z uwagi na racjonalną chińską dywersyfikację w tym zakresie – Moskwa nie jest w stanie uzyskać przewagi negocjacyjnej nad Pekinem używając do tego szantażu energetycznego.
Innymi słowy, Rosjanie nie są w stanie utrzymać się samodzielnie w światowym wyścigu technologicznym, w którym odstają tak samo od Zachodu jak i od Chin. Ponadto nie są zdolni do dokonania transformacji własnej gospodarki i jej technologicznego rozwoju. Zapóźnienie Federacji Rosyjskiej będzie tylko rosło.
I tutaj właśnie należy doszukiwać się prawdziwych celów Władimira Putina w kontekście wywierania presji na Zachód. Rosja nie może już wrócić to status quo sprzed 2013 roku, bowiem jej wiarygodność została zdewastowana. Przez co nie ma szans na to, by zachodni sektor prywatny inwestował w Rosji i wspierał jej rozwój w skali sprzed 2014 roku. Zresztą to też nie skutkowałoby żadną transformacją gospodarki i zwiększeniem jej innowacyjności, tylko prowadziłoby do stworzenia na terenie Rosji tanich montowni. A nie na tym Kremlowi zależy.
Strategicznym celem Moskwy jest zmuszenie Zachodu do sfinansowania transformacji technologiczno-gospodarczej Rosji oraz przekazania jej nowoczesnych technologii. Władimir Putin oczekuje utrzymywania Federacji Rosyjskiej w globalnym wyścigu na nasz koszt. To są jego warunki brzegowe. Zejście poniżej nich oznaczałoby dla Moskwy akceptację strategicznej klęski i powolną agonię prowadzącą do marginalizacji Rosji na płaszczyznach: technologicznej, gospodarczej, militarnej, a wreszcie i politycznej.
Skoro tak, to należy zadać sobie pytanie, czy te warunki minimalne Putina są z perspektywy Zachodu w ogóle akceptowalne? Oczywiście, iż nie. Przekazanie Rosji technologii oraz kapitału oznaczałoby zwiększenie jej potencjału militarnego, którego Kreml następnie używałby przeciwko nam… To tak jakby dobrowolnie zgodzić się na rolę zakładnika i regularnie finansować oprawcy dostawy coraz lepszej jakości broni i amunicji. Tego rodzaju żądania są kompletnie nieakceptowalne z perspektywy całego Zachodu.
Dlatego celem strategicznym – minimalnym – Zachodu w kontekście rywalizacji z Rosją jest neutralizacja zagrożenia z jej strony w jak najdłuższej perspektywie czasowej. Tylko to da nam gwarancje spokoju i możliwość rozwoju bez strachu o przyszłość.Tymczasemdla Rosji siła militarna to w tej chwili jedyne narzędzie pozwalające oddziaływać na arenie międzynarodowej. Wcześniej mogła jeszcze używać szantażu energetycznego względem Europy, ale wraz z budową nowej infrastruktury w Polsce (Baltic Pipe, terminal LNG) i w Niemczech (terminale LNG), tego narzędzia już nie ma i nie będzie w przyszłości. Zwłaszcza w kontekście olbrzymiego potencjału eksportowego USA.
Jak widać, cele Rosji i Zachodu są nie do pogodzenia. Dlatego by zneutralizować rosyjski potencjał militarny należy doprowadzić do jego porażki na Ukrainie. Przy czym warto zauważyć, iż tępienie kłów niedźwiedzia już się przecież odbywa. Od trzech lat Rosjanie wytracają ludzi i sprzęt na Ukrainie. Tak więc Zachód jest de facto coraz bliżej osiągnięcia swoich celów w rywalizacji z Moskwą w sytuacji, gdy Rosjanie słabną.
Co musiałby zrobić Władimir Putin, by zmusić USA i Unię Europejską do finansowania jego ambicji stworzenia nowego imperium rosyjskiego? Trudno to sobie wyobrazić, bowiem choćby po zajęciu Ukrainy, Federacja Rosyjska nie miałaby żadnego argumentu, by narzucać warunki. Zwłaszcza Stanom Zjednoczonym. Należy pamiętać o tym, iż w rywalizacji pomiędzy Zachodem a Rosją, Ukraina stanowi jedynie jeden mały punkt w całej tabeli zawierającej przewagi jednej lub drugiej strony. Tymczasem na wszystkich innych płaszczyznach Rosjanie przegrywają.
Rosja już przegrała, pytanie: ile szkód zdoła jeszcze wyrządzić?
Rosja zmierzała ku katastrofie jeszcze przed Drugą Inwazją na Ukrainę oraz drastycznymi, zachodnimi sankcjami będącymi wynikiem tego działania. I także z tego powodu Putin zdecydował się na podjęcie kolejnych drastycznych kroków w lutym 2022 roku. Tyle tylko, iż brak sukcesu na Ukrainie – a takim miało być przejęcie władzy w Kijowie w ciągu maksymalnie 2-3 dni – skutkował uwiązaniem się w regularną wojnę. Ze wszelkimi tego konsekwencjami. Negatywne dla Rosji procesy, które dotychczas powoli trawiły Rosję, przyśpieszyły. O ile można stwierdzić, iż w 2021 roku czas uciekał, to w tej chwili dla Moskwy jest już za późno. Którejkolwiek szafy by nie otworzyć, z każdej wypadają trupy. I nie jest to bynajmniej związane tylko z potężnymi stratami ponoszonymi przez rosyjską armię na Ukrainie.
Rosyjska gospodarka w ciągu dziesięciu lat między 2013 a 2023 rokiem skurczyła się o 12%. W sytuacji, gdy Władimir Putin machał szablą chińskie PBP wzrosło aż o 86%, amerykańskie o 64%, a łączne PKB gospodarek Unii Europejskiej o blisko 21%.[2] Wniosek? Świat gna naprzód, gdy Rosja cofa się w rozwoju. Tymczasem należy pamiętać o tym, iż rosyjska gospodarka jest mniejsza niż wyżej wymienione, a więc by zmniejszać dystans do konkurencji, powinna rozwijać się szybciej.
O słabnącej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej świadczy także wartość rosyjskiej waluty. Ta w latach poprzedzających wojnę przeciwko Ukrainie trzymała dość stabilny kurs względem amerykańskiego dolara, który wart był wówczas około 30-35 rubli. Po ataku z 2014 roku dysproporcja ta zwiększyła się dwukrotnie. Z kolei po drugiej inwazji na Ukrainę jeden dolar wart jest około stu rubli. To najsłabszy wynik rosyjskiej waluty w XXI wieku.
Ponadto gospodarka rosyjska od dekady trawiona jest przez wysoką inflację, choć Centralny Bank Federacji Rosyjskiej tego nie wykazuje. Jednakże wysokość stóp procentowych dowodzi, iż tak źle jeszcze nie było w tym stuleciu. Przed 2014 roku stopy procentowe oscylowały wokół poziomu 5,5% przy inflacji przewyższającej ten pułap o ok. jeden punkt procentowy. W 2014 roku stopy procentowe w Rosji podniesiono już do 17%, choć z czasem były one obniżane aż do poziomu 4,25% w 2021 roku. Jednakże w marcu 2022 roku padł rekord na pułapie 20%. Z kolei na stan ze stycznia 2025 roku stopy procentowe osiągnęły nowy szczyt 21%. Niemożliwym jest, by tak rygorystyczna polityka monetarna była prowadzona przy inflacji na poziomie zaledwie 9,5%[3], który jest oficjalnie wykazywany. Wszystko wskazuje więc na to, iż w Rosji panuje wysoka dwucyfrowa inflacja, która uderza w społeczeństwo.
Koszt tak wysokich stóp procentowych płacą obywatele i przedsiębiorcy, którym trudno jest uzyskać dostęp do taniego kapitału. Tymczasem bez tego ostatniego trudniej o rozwój. Wojna, wysoka inflacja, zasysanie pracowników przez sektor publiczny (zbrojeniowy i armię), spadek konsumpcji wewnętrznej, a także sankcje i izolacja zewnętrzna zabijają rosyjski sektor prywatny, a zwłaszcza małe i średnie przedsiębiorstwa. Zyskują jedynie oligarchowie.
Warto nadmienić, iż przed 2022 rokiem wartość eksportu paliw kopalnianych i surowców energetycznych stanowiła połowę wartości całego eksportu Rosji (54% w 2021r.)[4]. Przychody z tego rodzaju sprzedaży wyniosły w 2021r. 296 mld dolarów. To więcej niż ówczesne dochody całego rosyjskiego budżetu, który w przeliczeniu na dolary wyniósł ok. 256 mld usd[5]. Wartość eksportu węglowodorów stanowiła blisko 16% wartości PKB kraju. Przy czym np. w przypadku gazu 90% całego eksportu rosyjskiego trafiało do Europy i Turcji. Unia Europejska była też odbiorcą połowy eksportu rosyjskiej ropy. Należy przy tym podkreślić, iż to na ropie Rosjanie generowali większość zysków.
Jeszcze w 2021 roku eksport rosyjskiej ropy naftowej do UE wygenerował Moskwie przychód rzędu 71 mld euro.[6] Tymczasem od grudnia 2022 roku Unia wprowadziła zakazy importu rosyjskiej ropy, co zmniejszyło jego wartość o 90%.[7] Choć nie wyeliminowało zupełnie prób obejścia sankcji (vide casus Niemiec). Ogólnie, unijne sankcje przyczyniły się do zmniejszenia importu z kierunku rosyjskiego o wartość 91,2 mld euro rocznie (wszystkie towary objęte sankcjami).
Podobnie było w przypadku rosyjskiego gazu. Jeszcze w styczniu 2021 roku rosyjski udział w imporcie gazu ziemnego do UE wynosił prawie 54%[8]. Jednak udział ten spadł gwałtownie do zaledwie 8% w 2023 roku. Największym beneficjentem tej sytuacji okazały się ponownie Stany Zjednoczone, które w stosunku do 2021 roku zwiększyły swój eksport LNG do Unii Europejskiej ponad dwukrotnie w samym tylko 2022 roku i trzykrotnie w roku 2023. Ratując zresztą sytuację Europejczyków, którzy w pierwszym momencie zostali odcięci od dostaw gazu na skutek decyzji Władimira Putina.
Jak podał Polski Instytut Ekonomiczny – USA zwiększyły swój udział na europejskim rynku ropy z 25% w latach 2019-2022 do ok. 35% w pierwszych pięciu miesiącach 2023r.[9] W roku 2022 USA były czwartym największym eksporterem ropy naftowej (8% globalnego eksportu) oraz największym eksporterem gazu ziemnego (14% globalnego eksportu). Z czego aż 70% sprzedawanego gazu trafiało do Europy. A to nie jest ostatnie amerykańskie słowo, bowiem do 2027 roku Stany Zjednoczone chcą niemal podwoić wydobycie błękitnego paliwa. Zwiększa się również wydobycie ropy w USA.[10] W kontekście sankcji nałożonych na Rosję, wzrost udziału Stanów Zjednoczonych w europejskim rynku dowodzi, iż choćby przy uwzględnieniu mechanizmów obchodzących restrykcje unijne, Rosjanie być może na dobre stracili europejskich odbiorców. Z pewnością jednak nie odzyskają już dawnej pozycji na rynku. Dzięki inwestycjom w infrastrukturę energetyczną i w odnawialne źródła energii, Stary Kontynent uwolnił się od rosyjskiej heroiny energetycznej.
Reasumując. Eksploatowane rosyjskie złoża ropy i gazu wyczerpują się[11], a więc potrzebne są inwestycje w nowe kopalnie na nowych złożach. Rosja nie posiada jednak nowoczesnych technologii umożliwiających zwiększenie wydobycia, a także wydaje olbrzymie kwoty na zbrojenia i wojnę, zamiast na rozwój i inwestycje. Tymczasem źródło kapitału wysycha, bowiem drugi największy odbiorca ropy i główny odbiorca gazu – jakim była Unia Europejska – ograniczył import rosyjskich surowców energetycznych do minimum. W efekcie Rosja musiała zwiększyć eksport drogą morską do państw trzecich, które nie należą do Zachodu i nie nałożyły embarga. Wolumen tegoż eksportu jest jednak mniejszy, transport surowców droższy, a więc i marża jest niższa niż w przypadku surowca eksportowanego rurociągami.
Dlatego władze Federacji Rosyjskiej są w trudnym położeniu. Zachodnie sankcje sprawiają, iż Moskwa posiada słabą kartę negocjacyjną nie tylko z USA czy Europą, ale także z państwami z Azji. Chiny, Indie oraz Turcja wykorzystują sytuację by zarobić na dojeniu rosyjskiej krowy. Państwa OPEC wykorzystują Rosję, jako przeciwwagę dla relacji z USA. Pamiętać jednak należy, iż to Stany Zjednoczone dostarczały do Arabii Saudyjskiej najwięcej sprzętu wojskowego. I to Stany Zjednoczone są zainteresowane utrzymywaniem sankcji na Iran, który jest wrogi Saudom. Tymczasem Moskwa to sojusznik Teheranu. Na tej płaszczyźnie Amerykanie posiadają kolejny istotny atut w postaci floty, która pilnuje bezpieczeństwa w rejonie Morza Czerwonego, gdzie wspierani przez Iran jemeńscy Huti rozpoczęli ataki na przepływające statki. Tak więc z punktu widzenia Arabii Saudyjskiej, Stany Zjednoczone są czynnikiem stabilizującym i umożliwiającym eksport ropy, gdy tymczasem Rosjanie są gotowi dolać oliwy do każdego miejsca zapalnego na Bliskim Wschodzie. Po to by ograniczyć podaż gazu i ropy z innych źródeł niż własne.
Nie jest więc bezpodstawnym założenie, iż kooperacja na linii Waszyngton – Rijad będzie układała się pomyślnie, co może zaowocować malejącymi cenami ropy naftowej. Jest to tym bardziej prawdopodobne, iż państwa OPEC nie mogą wciąż ograniczać wydobycia i eksportu ropy w czasie, gdy Stany Zjednoczone robią dokładnie na odwrót i zwiększają dzięki temu swój udział w globalnym rynku. Sytuacja była bowiem kuriozalna. Arabowie zmniejszali podaż surowca podnosząc jego cenę. W tym samym czasie Amerykanie zwiększali sprzedaż korzystając z zawyżonych przez państwa OPEC cen, rozpychając się na rynku. Utrzymywanie się tego stanu rzeczy przez dłuższy okres, byłoby niekorzystne dla Zatoki Perskiej.
Wiedząc o tym, jak wojna może wpłynąć na finanse, władze z Kremla gromadziły zapasy złota i dewiz jeszcze przed drugą inwazją na Ukrainę. Miało to być zabezpieczenie na czarną godzinę. Na stan z lutego 2022 roku międzynarodowe rezerwy walutowe Rosji odpowiadały wartością 643 miliardom dolarów. Tyle tylko, iż sankcje Zachodu doprowadziły do zamrożenia około połowy tych środków. Szacunki wskazują – uwzględniające wzrost wartości złota – iż z około 320 mld dolarów jakimi Rosjanie wciąż dysponowali, Kreml wydał niemal 1/5 w okresie od początku inwazji do połowy 2024 roku.
Oczywiście fakt, iż Rosja pozbyła się części dolarów i euro – a pozostałych nie ma jak wydać z uwagi na sankcje – nie oznacza, iż nie może uzupełniać rezerw inną walutą. Rosjanie gromadzą w to miejsce chińskie juany, które otrzymują w zapłacie za ropę. Różnica jest w tym, iż o ile po zdjęciu sankcji dolara przyjmie w rozliczeniu każdy, o tyle juana będzie można wydać tylko w Chinach. Z tego względu juan nie jest dobrą walutą rezerwową. W efekcie rosyjskie rezerwy tracą na płynności, a sytuacja prowadzi do uzależnienia Rosji od Chin.
Jak w takiej sytuacji Władimir Putin mógłby narzucić Stanom Zjednoczonym lub choćby tylko samej Unii Europejskiej jakiekolwiek warunki? Nie ma takiej płaszczyzny, na której Rosjanie mogliby skutecznie zagrozić USA. Jednocześnie jest tylko jedno militarne narzędzie, którym Putin mógłby straszyć Europę. Pod warunkiem, iż to narzędzie nie zostanie stępione na Ukrainie, a ta ostatnia wpadłaby w ręce Kremla.
Trudno więc sobie wyobrazić, by Federacja Rosyjska – bez całkowitego zwycięstwa na Ukrainie – mogła cokolwiek wynegocjować przy tzw. dużym stole negocjacyjnym z Zachodem. A już na pewno nie ma szans na to, by Waszyngton, Bruksela lub poszczególne stolice zgodziły się na finansowanie dalszych kremlowskich podbojów. choćby w przypadku upadku Kijowa.
Słabość Moskwy to oczywiście nie jedyny czynnik, jaki należy brać pod uwagę w kalkulacjach. Istotny jest również potencjał Zachodu. Część komentatorów wskazuje, iż ten jest słaby jak nigdy dotąd, a amerykańskiej hegemonii już nie ma. Czy tego rodzaju obraz odpowiada jednak rzeczywistości?
Hegemonia Stanów Zjednoczonych już się skończyła?
Waszyngton nie może ugiąć pod żądaniami – bardzo przecież słabej w tej chwili – Rosji. Gdyby zdecydował się na taką uległość, wówczas ryzykowałby upadkiem całego budowanego dekadami systemu polityczno-gospodarczo-militarnego. Poddanie Europy – bo tak należałoby to traktować – byłoby olbrzymią klęską USA i pokazałoby, iż Amerykanie nie są zdolni do gwarantowania bezpieczeństwa na Starym Kontynencie. Wobec powyższego, konstrukcja NATO mogłaby się rozlecieć. A za nią wszystkie bilateralne amerykańskie sojusze na Wschodnim Pacyfiku. Bowiem państwa takie jak Japonia, Korea Południowa, Tajwan czy choćby Australia straciły pewność co do determinacji i zdolności swojego najważniejszego sojusznika. W efekcie mogłyby spróbować zagwarantować swoje bezpieczeństwo nie poprzez ścisłe trzymanie się niepewnego sojuszu z USA, a poprzez negocjacje i obranie kierunku na partnerstwo z zagrażającymi im Chinami.
Świadomość tego, iż porażka w konfrontacji z Moskwą mogłaby doprowadzić do uruchomienia dewastującej amerykańskie wpływy reakcji łańcuchowej, wymaga od decydentów z Waszyngtonu zachowywania twardej i nieustępliwej postawy przeciwko Rosji.
Taką postawę – wbrew dość łagodnej i prorosyjskiej narracji – prezentuje także Donald Trump. Oskarżany wręcz o agenturalność na rzecz Moskwy lub w najlepszym wypadku o bycie kompletnie głupim, Donald Trump podtrzymał wszystkie sankcje nałożone na Rosję przez administrację Joe Bidena. Mało tego, Trump nie przedłużył także zwolnienia z części sankcji, które wcześniej stosował Joe Biden wobec transakcji sprzedaży rosyjskiej ropy do Unii Europejskiej. Zwolnienie to wygasło z dniem 12 marca 2025 roku. W konsekwencji prezydentura Donalda Trumpa rozpoczęła się od najcięższych amerykańskich sankcji wobec Rosji w historii po 1989 roku. Tymczasem Joe Biden najcięższe sankcje – które w tej chwili już funkcjonują – nałożył dopiero w grudniu 2024 roku, czyli w ostatnich dniach prezydentury i już po porażce wyborczej. Innymi słowy, to co dla Joe Bidena było końcowym szczytem eskalacji wobec Rosji, dla Donalda Trumpa jest pozycją wyjściową, z której ten ostatni nie zrezygnował.
Dlaczego? Ponieważ Stany Zjednoczone posiadają ogromną przewagę nad Rosją i poprzez sankcje oraz demonstrację siły mogą wywierać presję na Putina w celu wymuszenia na nim zakończenia wojny na Ukrainie.
Redefinicja prymatu – Pax Americana 2.0
Wielu postrzega działania podjęte przez Donalda Trumpa w pierwszych miesiącach jego trugiej kadencji jako przejaw słabości amerykańskiego przywódcy, jego administracji, a także Stanów Zjednoczonych jako takich. Również uderzenie w relacje wewnątrz NATO zostały odebrane jako niszczenie Paktu Północnoatlantyckiego oraz rezygnację Stanów Zjednoczonych z pełnienia roli światowego lidera. Co miałoby być wynikiem ogromnej słabości USA.
Tego rodzaju narracja jest tyleż powszechna, co w mojej opinii błędna. Stany Zjednoczone są najsilniejsze – pod względem politycznym – w XXI wieku. I właśnie dlatego Donald Trump może sobie pozwolić na okładanie cłami tak rywali – jak Chiny – jak również partnerów i sojuszników. Celem amerykańskiej administracji nie jest zrzeczenie się z prymatu. Strategicznym priorytetem Waszyngtonu stało się zredefiniowanie warunków hegemonii USA w taki sposób, by ograniczyć amerykańskie koszty jej utrzymywania, a także zmaksymalizować zyski płynące z posiadanej pozycji.
Dotychczasowy system globalizacji ekonomiczno-handlowej sprawiał bowiem, iż niegdyś najwięksi konkurenci i wojenni wrogowie Stanów Zjednoczonych rozwijali swój potencjał najszybciej. Odrabiając straty względem USA, które powstały na skutek II Wojny Światowej. Najpierw sytuację wykorzystała Japonia, która w latach 70 i 80’ XX wieku dokonała potężnego skoku gospodarczo-technologicznego. Wielu przepowiadało wówczas, iż japońska gospodarka jest na najlepszej drodze zwycięstwa w wyścigu z amerykańską konkurencją. Następnie – po zjednoczeniu Niemiec – to właśnie Berlin wyrósł na politycznego lidera Unii Europejskiej, a także przemysłowego giganta światowego. Wreszcie, w XXI wieku z globalizacji skorzystały Chiny, które do teraz rzucają wyzwanie USA.
jeżeli – do pewnego momentu – Japonia, a później Niemcy i Chiny skracały dystans do Stanów Zjednoczonych, a tylko te ostatnie ponosiły koszty utrzymywania światowego bezpieczeństwa na szlakach morskich, to rewizja tegoż układu musiała wreszcie nastąpić. I wydaje się, iż to Donald Trump postanowił zmienić warunki koegzystencji mocarstw.
Drugim – ale prawdopodobnie najważniejszym – celem strategicznym jego administracji stała się reindustrializacja Stanów Zjednoczonych. Tak by odbudować amerykański przemysł, zwiększyć niezależność gospodarki od importu z państw trzecich, a także podnieść gotowość państwa do poniesienia ewentualnego wysiłku wojennego, który wymagałby rozwiniętego kompleksu militarno-przemysłowego. Chodzi więc o ściągnięcie do kraju amerykańskich koncernów produkcyjnych, które wcześniej przeniosły swoje fabryki do Azji, a także zapewnienie nowych inwestycji zagranicznych. By do tego doszło, administracja z Waszyngtonu zamierza użyć kilku narzędzi:
- osłabić dolara, w celu obniżenia kosztów produkcji w USA, co pozwoliłoby na zwiększenie amerykańskiego eksportu i zmniejszenie deficytu handlowego,
- wprowadzić szereg ulg oraz zachęt dla nowych inwestycji produkcyjno-przemysłowych w USA,
- podpisać bilateralne umowy handlowe z możliwie jak największą liczbą partnerów, w których zawartoby mechanizmy wspierające amerykański eksport,
- nałożyć cła na wszystkie państwa, które nie podpisałyby umów handlowych z USA, co zmniejszyłoby konkurencyjność ich towarów na amerykańskim rynku, promowało amerykańską produkcję, a także stanowiło dodatkowy argument za inwestycjami w samych Stanach Zjednoczonych, które są największym rynkiem zbytu na Świecie.
Wszystkie wyżej wymienione metody uderzają w praktycznie każde państwo na Świecie. Ponieważ dolar jest walutą rezerwową świata, a więc strata jego wartości, to także obniżenie wartości dolarowych rezerw walutowych poszczególnych banków centralnych. Z kolei zwiększenie konkurencyjności amerykańskiej gospodarki na światowym rynku oznaczać będzie, iż stracą na tym inni światowi producenci np. z Chin czy Europy. Ściągnięcie inwestycji do USA oznaczałoby, iż w innych miejscach świata albo nie powstaną nowe, albo zostaną zlikwidowane te fabryki, które już funkcjonują. Nic więc dziwnego, iż polityka Donalda Trumpa zderzyła się z taką krytyką i to wśród najbliższych sojuszników USA.
Czy Stany Zjednoczone okażą się na tyle silne, iż będą w stanie narzucić wyżej wymienione warunki? I to w warunkach negocjacji z praktycznie całym Światem w jednym momencie? Administracja Trumpa jest przekonana, iż tak. I ma ku temu dość solidne przesłanki.
USA najsilniejsze politycznie w XXI wieku
Polityczna pozycja Stanów Zjednoczonych pomiędzy 2021 a 2025 rokiem znacząco wzrosła, co może niektórych dziwić, w kontekście dość popularnej narracji o tym, iż USA są w tym momencie najsłabsze od kilkudziesięciu lat. Nie jest to jednak prawdą.
Armia Stanów Zjednoczonych przez dwadzieścia lat prowadziła kosztowne działania wojenne i okupacyjne w Afganistanie lub Iraku. Przez część tego okresu Amerykanie byli stroną, która prosiła o pomoc swoich sojuszników z NATO. Jednak do 2021 roku USA wycofało siły z Iraku i Afganistanu, a w 2022 roku Rosja dokonała inwazji na Ukrainę. Sytuacja pomiędzy USA a sojusznikami ze Starego Kontynentu odwróciła się. Amerykanie – po raz pierwszy od 2001 roku – nie byli zaangażowani w działania wojenno-okupacyjne. Uwalniając niejako ręce i zyskując pole manewru do reagowania na różne wydarzenia. Tymczasem Europa stanęła w obliczu zagrożenia konfliktem zbrojnym. Wobec czego to Europejczycy zaczęli potrzebować wsparcia ze strony USA. W konsekwencji Amerykanie wysłali do Europy dodatkowo ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy, zwiększając liczebność swoich wojsk na Starym Kontynencie do stu tysięcy ludzi[12].
Również w roku 2021 Unia Europejska stanęła w obliczu kryzysu energetycznego wywołanego przez Rosję, która wstrzymała dostawy gazu do Europy. Od tego czasu to Amerykanie zapewniają nam odpowiednią ilość gazu, ropy i węgla niezbędną do funkcjonowania europejskich gospodarek. W efekcie w 2024 roku dostawy LNG z USA stanowiły aż 45% całego importu LNG do Unii Europejskiej, amerykański udział w unijnym imporcie ropy wyniósł 16%, a w imporcie węgla aż 32%[13]. Były to dotychczas rekordowe wyniki. Podobnie jak w przypadku sprzedaży uzbrojenia. W latach 2020-2024 wartość amerykańskiego eksportu broni osiągnęła aż 43% udział w światowym rynku[14]. Zdecydowały o tym w dużej mierze kontrakty zbrojeniowe podpisywane z państwami Europy, zwłaszcza środkowej takimi jak Polska. Wszystko to wskazuje, iż Stany Zjednoczone nie tylko nie osłabły na skutek wojny na Ukrainie, ale wręcz stały się największym beneficjentem sytuacji. Gdy tymczasem Rosja pogrążyła się na długie lata w kosztownej wojnie, ponosząc znaczne straty militarne, a także gospodarcze wynikające z nałożonych na nią sankcji.
Co więcej, Stany Zjednoczone pozostają największym odbiorcą unijnego eksportu towarów z ponad 20% udziałem w wartości całego unijnego eksportu. Wartość nadwyżki handlowej Unii Europejskie w handlu z USA w 2024 roku wyniosła 198 miliardów euro, na co najwięcej dołożyli się Niemcy z nadwyżką wielkości ponad 92 miliardów euro[15].
Jak gdyby tego było mało, to flota Stanów Zjednoczonych ochrania szlaki morskie, dzięki którym Unia Europejska importuje surowce energetyczne z Zatoki Perskiej, a także handluje z Azją. Gdy bojownicy Huti z Jemenu zaczęli atakować statki przepływające przez Morze Czerwone (szlak przez Kanał Sueski), to Donald Trump wysłał na ten akwen lotniskowiec wraz z grupą bojową (marzec 2025 roku), a następnie rozkazał bombardować Hutich dopóki ci nie zaprzestaną działalności terrorystycznej na szlaku. Ataki skończyły się po kilku dniach. Natomiast by nie zostały wznowione, amerykańska flota operuje w rejonie już trzeci miesiąc.
Wreszcie, to amerykański płaszcz jądrowy zapewnia skuteczne odstraszanie wobec rosyjskiej potęgi nuklearnej. Tylko Amerykanie posiadają dostecznie rozbudowany potencjał, który równoważy ten rosyjski.
Tak więc Europa wpadła w ogromną zależność od Stanów Zjednoczonych na płaszczyźnie bezpieczeństwa militarnego, energetycznego i gospodarczego. A oprócz tego bazuje na współpracy z USA w kwestii rozwoju nowoczesnych technologii, a także w sektorze kosmicznym. Jesteśmy całkowicie uzależnienie od importu najnowocześniejszych chipów, które są pod kontrolą Amerykanów. Ci zademonstrowali to w dosadny sposób, narzucając w styczniu 2025 roku nowe zasady eksportu chipów niezbędnych do pracy nad sztuczną inteligencją, nakładając w tym zakresie limity na wybrane państwa.
W obliczu tego wszystkiego władze z Waszyngtonu posiadają możliwość wywierania silnej presji na europejskich partnerów i sojuszników. Co administracja Trumpa stara się wykorzystać w rozmowach dotyczących umowy handlowej pomiędzy USA i UE, a także w narzucaniu na sojuszników z NATO nowych rygorów dotyczących zwiększenia wydatków na obronność. Amerykanie nie mają bowiem zamiaru ponosić kosztów obrony Europy w sytuacji, gdy europejscy partnerzy sami nie inwestują w swoje bezpieczeństwo. Często nie spełniając podstawowego wymogu Paktu Północnoatlantyckiego w postaci wydatkowania na obronność na poziomie 2% PKB danego państwa.
W negocjacjach z USA, Unia Europejska stoi na bardzo słabej pozycji. Nie ma bowiem alternatywy dla Amerykanów. Nikt inny nie może zapewnić Europie tak silnego płaszcza nuklearnego i nikt inni nie wyśle do nas tylu żołnierzy i sprzętu w celu odstraszania Rosji. Nie ma też na światowym rynku innych producentów LNG i ropy, którzy byliby w stanie wypełniać lukę po surowcach energetycznych z Rosji. Żadna inna flota – oprócz US Navy – nie zabezpieczy nam kluczowych, morskich szlaków handlowych. Wreszcie, nie ma innego równie chłonnego rynku zbytu dla europejskiej produkcji jak ten amerykański. Brak jest również zamienników dla amerykańskich chipów, ponieważ konkurencja z Chin wciąż pozostaje w tyle z technologią produkcji.
Amerykanie posiadają podobnie silną pozycję w stosunku do sojuszników z Dalekiego Wschodu, czyli do Korei Południowej i Japonii. Jeszcze wyraźniej widać zależność Tajwanu, zwłaszcza na płaszczyźnie bezpieczeństwa. Na współpracę z USA skazani są też Australijczycy, Brytyjczycy, Kanadyjczycy i Meksykanie.
W nieco lepszej pozycji są Indie, które jednak również zaczęły poszukiwać współpracy z USA z uwagi na wzrost zagrożenia ze strony Chin i Pakistanu, a także na słabość dotychczasowego partnera w postaci Rosji. Pozycja tej ostatniej została natomiast zdruzgotana. Wątpliwe jest, by Rosja – izolowana i osłabiana przez cały Zachód – uporała się w najbliższej dekadzie z problemami oraz odsyskała status choćby sprzed 2014 roku. Władze z Kremla nie dysponują ponadto żadnymi formami nacisku na Waszyngton. Rosjanie – choć stanowią zagrożenie dla Europy – są wyraźnie słabsi od Amerykanów pod każdym niemal względem. Jedyną płaszczyzną, w której panuje względna równowaga, to ta związana z arsenałem jądrowym. Moskwa stara się z tego korzystać, jednak jej groźby – choć traktowane poważnie – nie wyrządzają Stanom Zjednoczonym bezpośredniej szkody. Co więcej, strach przed Rosją i jej arsenałem jądrowym sprawia, iż inne państwa w sposób naturalny poszukują pomocy w USA.
Wszystko to prowadzi do wniosku, iż pod względem politycznym Stany Zjednoczone są najsilniejsze w XXI wieku. Posiadają olbrzymie przewagi nad partnerami i sojusznikami, a rywal w postaci Rosji sam postanowił się wykończyć, rozpętując wojnę.
Jedynym istotnym zagrożeniem – z perspektywy Amerykanów – jest wzrost potęgi Chin. Tyle tylko, iż Państwo Środka wciąż nie posiada istotnych sojuszników, jest znacznie słabsze militarnie od Stanów Zjednoczonych, a jego rozwój gospodarczy w dużej mierze zależy od handlu i utrzymania drożności morskich szlaków handlowych. Na których rządzi US Navy. Niemniej, Chińczycy posiadają również atuty, dzięki którym nie są zupełnie bezbronne w konfrontacji z USA.
-Autoreklama-
„Polska do potęgi. Potencjał i strategia” – Przedsprzedaż najnowszej książki! O Polsce taką jaka ona jest.

Chiński piwot
To, co powinno najbardziej niepokoić Amerykanów to znacznie zbliżenie w relacjach pomiędzy Chinami a Rosją. Zwłaszcza w kontekście faktu, iż potencjały obu państw mogłyby się wzajemnie uzupełniać. Rosjanie posiadają potężny arsenał broni jądrowej, a także duże zasoby surowców energetycznych, których brakuje Chinom. Z kolei Państwo Środka dysponuje prężnie rozwijającą się gospodarką, największą bazą przemysłową świata, a także stawia na rozwój nowoczesnych technologii, w tym sztucznej inteligencji. Ekspansja Rosji skupia się w tej chwili na kierunku zachodnim, w sytuacji, gdy Chiny koncentrują aktualnie swoją uwagę na wschód. Tymczasem Stany Zjednoczone muszą dzielić swoje zasoby pomiędzy oba teatry działań. Co stanowi problem.
Słabością powyższego duetu jest brak zaufania pomiędzy stronami, które są dla siebie de facto konkurencją. W konsekwencji potencjały Rosji i Chin nie multiplikują się wzajemnie, jak to jest w przypadku Zachodu skupionego w NATO lub uniach handlowo-gospodarczych. Dla przykładu, strategiczna broń jądrowa – którą dysponują Rosjanie – służy do obrony Rosji, także przed Chinami. Chińczycy nie korzystają więc z moskiewskiego parasola nuklearnego i muszą inwestować we własny, znacznie skromniejszy potencjał.
Co jest kluczowe, Rosja i Chiny połączone są tylko poprzez jeden gazociąg (Siła Syberii o przepustowości zaledwie 38 miliardów mł gazu rocznie), a także jeden ropociąg (Skoworodino-Daqing o przepustowości 15 milionów ton ropy naftowej rocznie). Państwo Środka w 2024 roku importowało łącznie 106 miliardów mł skroplonego gazu (LNG)[16] i ok. 171 miliardów mł gazu naturalnego (CNG)[17]. Oznacza to, iż gdyby Siła Syberii pracowała na sto procent swoich możliwości, wówczas mogłaby odpowiadać za maksymalnie 13,7% chińskiego importu gazu, co odpowiadałoby jedynie 9% całej chińskiej konsumpcji[18].
Fakt, iż Chińczykom procentuje inwestycja w gazociąg Azja Centralna-Chiny. Już teraz Chińczycy importują dzięki niemu 55 mld mł gazu z rejonu Jeziora Kaspijskiego, a po ukończeniu ostatniej czwartej nitki maksymalna przepustowość rury osiągnie choćby 70 mld mł. Władze z Pekinu zrealizowały projekt z myślą o zmniejszeniu zależności od szlaków morskich, jednak ich zapotrzebowanie na gaz stale rośnie. Dlatego wciąż blisko ¼ zużywanego gazu przypływa do chińskich portów w formie skroplonej.
Od2021 roku Chiny są największym importerem LNG na świecie. Ściągają surowec głównie z Australii i Kataru, które w 2024 roku odpowiadały razem za połowę dostaw. Do chińskich portów zawijały również gazowce płynące z Rosji, Malezji, Indonezji, a choćby Stanów Zjednoczonych[19].
Jeszcze większą zależność Chin od dostawców zewnętrznych widać na przykładzie ropy naftowej. Jej import w 2024 osiągnął pułap 553 mln ton[20] i zaspokoił aż 70% rocznej chińskiej konsumpcji. Niemal cała importowana ropa dociera do Chin drogą morską. Głównie z Rosji, Arabii Saudyjskiej, Malezji, Iraku czy Omanu. Dostawy ropociągiem z Rosji odpowiadają jedynie za niecałe 3% chińskiego importu ropy.
Innymi słowy, Chińczycy z dnia na dzień mogliby przestać importować surowce energetyczne z Rosji drogą lądową, a powstałe niedobory uzupenić poprzez szlaki morskie. Jednak Państwo Środka nie mogłoby zrezygnować z importu surowców drogą morską i uzupełnić braków rosyjskimi gazem i ropą. Ponieważ istniejąca infrastruktura na to nie pozwala.
Również chińskie atuty nie pracują na rzecz Rosji. Pekin nie dzieli się swoimi technologiami z nikim, także z Rosją (i vice versa). Przeciwnie, wciąż stara się wykradać know-how od innych państw, w tym od Federacji Rosyjskiej. I Rosjanie o tym wiedzą, o czym świadczy niedawno ujawniony raport FSB, w których rosyjskie służby wprost określiły Chińczyków mianem wrogów i wskazały, iż strona chińska prowadzi operacje specjalne w Rosji celem nielegalnego pozyskiwania technologii oraz budowania wpływów[21]. Rozwój Chin także nie oddziałuje znacząco na gospodarkę Rosji, której środek ciężkości znajduje się w europejskiej części tego państwa.
Trudno również zakładać znaczącą współpracę na płaszczyźnie militarnej. Rosyjska Flota Oceanu Spokojnego stacjonująca we Władywostoku może co prawda współdziałać z flotą Chin, ale tylko w warunkach pokoju. Przy ewentualnym konflikcie z USA i ich sojusznikami (tj. Japonia i Korea Płd), byłaby izolowana na Morzu Japońskim. Rosjanie i Chińczycy nie mają ponadto wspólnych wrogów, z którymi posiadaliby granice lądowe. Co więcej, Moskwa i Pekin rywalizują między sobą o wpływy w Azji Centralnej, Mongolii i Korei Północnej. Nadto, Rosja współpracuje z Indiami, co ma stanowić przeciwwagę dla Państwa Środka. Innymi słowy, oba mocarstwa więcej dzieli niż łączy. A to co łączy, to wspólna niechęć do Stanów Zjednoczonych. Do czego przyłożył się w ostatnim czasie prezydent Donald Trump.
Amerykański przywódca w kwietniu 2025 roku obłożył chińskie towary dodatkowymi cłami, co doprowadziło do wojny celnej. W efekcie cła na chińskie produkty eksportowane do USA wzrosły do 145%. Tego rodzaju eskalacja pchnęła Chińczyków do zacieśnienia relacji z Rosjanami, wobec których wcześniej starali się zachować dystans z obawy przed amerykańskimi sankcjami. Skoro jednak Stany Zjednoczone zaczęły i tak uderzać w chińską gospodarkę, to Chińczycy stwierdzili, iż nie mają wiele do stracenia. Po serii wizyt rosyjskich delegatów w Pekinie, Przewodniczący Xi Jinping udał się w maju 2025 roku do Moskwy na obchody 80 rocznicy zwycięstwa Związku Radzieckiego nad nazistowskimi Niemcami w II wojnie światowej. Wizyta trwała aż cztery dni i można zakładać, iż była związana z koordynacją działań Rosji i Chin przeciwko Stanom Zjednoczonym.
Jednak już kilka dnia później – 12 maja – Stany Zjednoczone i Chiny podpisały w Genewie porozumienie o 90-dniowym zawieszeniu podwyższania ceł i wprowadzania środków odwetowych. Można to traktować jako małe zwycięstwo Chińskiej Republiki Ludowej, na co wpływ miał także fakt ograniczenia przez Pekin eksportu metali ziem rzadkich do USA.
Pokazało to, iż Chińczycy nie są zupełnie bezbronni w kontekście rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi, jednak w ich interesie jest, by do otwartej konfrontacji w ogóle nie doszło. Ponieważ koszty ewentualnego starcia byłyby dewastujące.
Zglobalizowane Państwo Środka
Pomimo regularnego zacieśniania relacji politycznych pomiędzy Rosją a Chinami, te drugie wciąż są niezwykle zależne od Zachodu oraz sojuszników USA. Dla przykładu, zwiększanie wymiany handlowej z Rosją ma marginalny wpływ na sytuację gospodarczą Państwa Środka. W 2023 roku wartość chińskiego eksportu do Rosji stanowiła zaledwie 3,4% wartości całego chińskiego eksportu, co i tak było najlepszym wynikiem od lat. Jednak głównymi odbiorcami chińskich towarów były USA (z 15% udziałem w chińskim eksporcie) oraz Unia Europejska (ok. 14%), a następnie: Hongkong (8,3%), Japonia (4,8%), Korea Południowa (4,5%), Wietnam (4,2%), Indie (3,6%)[22].
Gdyby Chiny – swoją agresywną polityką np. wobec Tajwanu – doprowadziły do nałożenia na nie sankcji podobnych jakie nałożono na Rosję, to chińskie straty nie ograniczyłyby się tylko do utraty największych rynków zbytu. Chińczycy nie tylko nie mogliby już liczyć na żadne zagraniczne inwestycje, ale i groziłaby im utrata tych dotychczasowych.
Jeszcze w roku 2022 wartość nowych zagranicznych inwestycji w Państwie Środka okazała się rekordowa i wyniosła blisko 190 mld dolarów. Był to aż 12% wzrost w stosunku do 2021 roku. Jednak w 2023 roku nastąpiło potężne tąpnięcie inwestycji zagranicznych do poziomu zaledwie 33 mld dolarów[23], co było najgorszym wynikiem od 1993 roku. To efekt zjawiska zwanego de-riskingiem, które związane jest ze zmniejszaniem zależności państw Zachodu od m.in. Chińskiej Republiki Ludowej. Zwłaszcza na płaszczyźnie technologicznej. Proces ten wyraźnie nasilił się po wybuchu wojny na Ukrainie.
Jednym z największych chińskich atutów był światowy monopol w zakresie wydobywania i eksportu metali ziem rzadkich. Nic dziwnego. Do niedawna (2016r.) Chińska Republika Ludowa odpowiadała choćby za 94% globalnej produkcji na rynku, przy czym Państwo Środka dysponuje 1/3 wszystkich odkrytych światowych zasobów. Jednak już w 2024 roku chiński udział w rynku wydobywczym wynosił znacznie mniej, bo ok. 70%. W kopalnie tych surowców zainwestowali bowiem Amerykanie (osiągając 12% udział), Birma (8%), a także Australia (3%), Tajlandia (3%) czy Nigeria (3%)[24]. To pokazuje, iż chińska przewaga na tej płaszczyźnie topnieje, co z czasem będzie osłabiało Państwo Środka.
Inną słabością Chin jest fakt, iż choć Chiny od dawna są największym producentem żywności na świecie, to z kraju samowystarczalnego w 2000 roku, stały się w 2020 roku uzależnione od importu żywności, który zaspokajał aż 23% konsumpcji[25]. Mało tego, szacuje się, iż jeżeli Chiny nie zwiększą wydajności produkcji, to do 2035 roku ta zależność wzroście do 35%. Już teraz Państwo Środka jest największym importerem żywności na świecie[26].
Warto w tym miejscu nadmienić, iż największymi eksporterami żywności do Chin są: Brazylia, Stany Zjednoczone, Kanada, Australia, Nowa Zelandia, Indonezja, Tajlandia, Argentyna i Francja. W zasadzie cały transport sprowadzanej przez Chińczyków żywności odbywa się więc drogą morską.Jest to kolejna płaszczyzna, która jest wrażliwa na działalność morskiego hegemona.
Stany Zjednoczone wykorzystują coraz bardziej swoją przewagę na morzach i oceanach. Przykładowo zdecydowały się na ograniczenie rozwoju technologicznej Chin poprzez wprowadzenie zakazów eksportu najnowocześniejszych półprzewodników. Jeszcze w kwietniu 2022 roku pojawiały się alarmistyczne doniesienia, iż część fabryk w Chinach będzie musiała stanąć w miejscu z powodu braku chipów. Ich produkcja w Państwie Środka spadła wówczas do najniższego poziomu od 3 lat[27]. To przełożyło się na spory spadek produkcji układów scalonych, co z kolei odczuliśmy choćby w Europie (vide ograniczone dostawy elektroniki, a zwłaszcza wydłużone dostawy nowych samochodów wielu marek). Restrykcje w tym zakresie obowiązują już trzy lata i obnażyły przeceniany potencjał technologiczny Chin. Jednak decyzja USA sprawiła, iż chińskie władze zainwestowały ogromne środki w produkcję oraz rozwój półprzewodników. Te wytwarzane są na masową skalę, jednak technologicznie wciąż pozostają w tyle za konkurencją[28]. Niewątpliwie amerykańska presja pchnęła władze z Pekinu do wytężonego wysiłku na tej płaszczyźnie, dzięki czemu Chiny nie tylko nie są zależne od importu chipów, ale i starają się o wytwarzanie coraz lepszych. Niemniej, wyścig trwa i póki co prowadzą Amerykanie, którzy zdecydowali się limitować eksport najnowocześniejszych półprzewodników służących do rozwoju sztucznej inteligencji.
Chińczycy coraz boleśniej odczuwają amerykańską presję, ale boją się konsekwencji pójścia na pełną wymianę ciosów ze Stanami Zjednoczonymi. Nie chodzi tylko o to, iż gospodarka państwa środka musiałaby się załamać pod wpływem sankcji i ograniczeń na szlakach morskich. Problemy z importem surowców energetycznych i eksportem towarów na zagraniczne rynki zbytu, a także deficyt żywności przyniosłyby opłakane skutki w ciągu kilku miesięcy. Gdyby władze z Pekinu zdecydowały się na agresywną politykę, a choćby wojnę przeciwko chronionemu przez USA Tajwanowi, wówczas musiałyby się liczyć z potężnymi stratami finansowymi.
Ludowy Bank Chin – na stan z końca kwietnia 2025 roku – posiada największe rezerwy walutowe na świecie o łącznej wartości blisko 3,3 biliona dolarów[29], co stanowi blisko trzykrotność rezerw japońskich (drugie największe na świecie). Problem w tym, iż dużą część chińskich rezerw walutowych stanowią amerykańskie obligacje i dolary. Państwo Środka jest drugim państwem na świecie pod względem wartości posiadanych obligacji rządu USA. Szacuje się, iż Chińczycy są w posiadaniu amerykańskich papierów dłużnych o wartości blisko 760 miliardów dolarów[30]. Choć Chiny od lat regularnie pozbywają się amerykańskich obligacji, to wciąż suma należności jest ogromna.
Gdyby doszło do konfliktu pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi, Pekin nie mógłby liczyć na zwrot tego potężnego długu. Przypomnijmy, iż jeszcze za pierwszej prezydentury Donald Trump sugerował, iż USA mogą nie wykupić sprzedanych Chinom obligacji. Tak więc tego rodzaju opcja byłaby jak najbardziej realna. W warunkach pokoju, z pewnością wpłynęłaby negatywnie na wiarygodność Stanów Zjednoczonych, ale gdyby Chińska Republika Ludowa rozpoczęła wojnę, wówczas tak drastyczne decyzje z Waszyngtonu zostałyby zrozumiane przez globalny rynek i politykę. Ponadto zaszkodzenie Stanom Zjednoczony, w tym także wartości ich waluty, odbiłoby się negatywnie na samych Chińczykach, których rezerwy topniałyby wraz ze spadkiem wartości dolara.
Sakcje w postaci zamrożenia odkupu chińskich obligacji, odcięcia Państwa Środka od systemu SWIFT, nałożenia na nie globalnych restrykcji handlowo-finansowych, a także odcięcie go od najbogatszych rynków zbytu zdewastowałoby chińską giełdę i doprowadziło do spadku wartości wycenianych na niej chińskich spółek. Wall Street również poniosłoby straty, ale gospodarka USA wciąż miałaby dostęp do partnerów handlowych, bowiem nie da się wprowadzić blokady morskiej wobec Stanów Zjednoczonych. Tymczasem chiński sektor prywatny – bez dostępu do szlaków morskich – zostałby zduszony.
Tak więc konsekwencją tych wszystkich negatywnych czynników musiałoby być upaństwowienie chińskiego sektora prywatnego, w celu ratowania przemysłu i zakładów produkcyjnych, które byłyby niezbędne do prowadzenia wojny. Przy tego rodzaju reakcji łańcuchowej, chiński yuan – który w odróżnieniu od dolara czy euro nie jest ani walutą globalną, ani choćby międzynarodową – mógłby stać się jedną z pierwszych ofiar ewentualnego konfliktu.
Reasumując, drastyczne sankcje USA nałożone na Chiny bardzo gwałtownie musiałaby skutkować kryzysem finansowym i gospodarczym, a wobec ewentualnych braków energii – również produkcyjno-przemysłowym. Władze z Pekinu mogłyby zareagować poprzez nacjonalizację sektora prywatnego, co pozwoliłoby prowadzić wojnę, ale nie powstrzymałoby potężnego regresu na niemal wszystkich płaszczyznach. Oprócz tego, Chiny mogłyby się zderzyć z klęską głodu. Skoro koszty prowadzenia eskalacji w relacjach z USA mogłyby być tak ogromne, to pytanie brzmi, czy warto byłoby je ponieść, by odnieść zwycięstwo? I czym miałoby być to zwycięstwo?
Zamiast wojny – zgoda (Nixon po raz drugi)
Wskazać należy, iż o ile Stany Zjednoczone mają możliwość bezpośredniego oddziaływania na chińską gospodarką, a w razie konfliktu, mogłyby – dzięki regionalnym sojusznikom – dokonać bezpośredniego uderzenia militarnego na terytorium Chin, o tyle Państwo Środka ma kilka instrumentów nacisku gospodarczo-politycznego na USA, a bezpośredni atak na terytorium Stanów Zjednoczonych byłby niezwykle problematyczny.
Z tych powodów, władze z Pekinu preferują kierowanie gróźb wobec amerykańskich sojuszników, którzy mogą pelnić rolę chińskich zakładników. Takimi zakładanikami może stać się Tajwan lub Korea Południowa. Jest więc to sytuacja, w której strona chińska – przy ewentualnej wojnie z USA – nie mogłaby de facto dosięgnąć swojego przeciwnika i musiałaby liczyć na to, iż ten sam się zbliży w celu obrony swoich partnerów. Co ciekawe, w interesie USA jest deklarowanie gotowości do obrony sojuszników od pierwszych dni starcia. W celu odstraszania Chin. Jednakże w sytuacji rzeczywistego wybuchu wojny, Amerykanie mogliby przyjąć postawę wyczekującą i dość zachowawczą, minimalizując ryzyko strat własnych i czekając, aż Chińczycy osłabną wskutek sankcji i prób atakowania amerykańskich sojuszników.
Innymi słowy, gdyby doszło do wojny, to Chiny nie są w stanie odnieść pełnego zwycięstwa – a więc takiego, w którym zmusza się drugą stronę do kapitulacji – w wojnie z USA. Brytyjczycy byli pierwszymi, a zarazem ostatnimi, którzy mieli taką szansę w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych z lat 1775-1783. W ewentualnym konflikcie zbrojnym, Państwo Środka mogłyby co najwyżej starać nie przegrać, a ponadto odnieść sukcesy polegające na osiągnięciu własnych, ograniczonych celów. W postaci np. zajęcia Tajwanu. Jednak dokonanie tego, byłoby niezwykle trudne, kosztowne i ryzykowne. I choćby gdyby się to powiodło, to wcale nie oznaczałoby klęski USA, a więc nie musiałoby oznaczać końca wojny. Zupełnie realnym scenariuszem wojennym byłby taki, w którym choćby pomimo zajęcia Tajwanu przez Chiny, Stany Zjednoczone w dalszym ciągu prowadziłyby działania wojenne, w tym na płaszczyźnie finansowo-gospodarczo-handlowej. I Amerykanie mieliby dużą szansę taką wojnę wygrać, bowiem przy tak wielkim uzależnieniu Chin od szlaków morskich, możnaby zadusić Państwo Środka bez potrzeby dążenia do dużych starć morskich na niekorzystnych dla Amerykanów warunkach (np. w pobliżu wybrzeży chińskich).
Stany Zjednoczone – dzięki przewadze swojej floty na otwartych morzach i oceanach, a także dzięki współpracy z sojusznikami – mogłyby zwyczajnie grać na czas. Chińskie koszty rosłyby z każdym kolejnym miesiącem i rokiem konfliktu, a Pekin nie miałby skutecznych narzędzi by zmusić Waszyngton do zawarcia pokoju i zaakceptowania chińskich zdobyczy. Tak więc to od Waszyngtonu zależałoby, jak dużo Chińczycy musieliby poświęcić by podbić Tajwan. Tym samym w dużym stopniu to Amerykanie decydowaliby o wyniku starcia. Tego rodzaju perspektywa sprawia, iż już teraz – jeszcze przed ewentualną wojną – Chińczycy wiedzą, iż z ich perspektywy wojna w najlepszym możliwym przypadku może zakończyć się pyrrusowym zwycięstwem. A wcale nie jest powiedziane, iż operacja zajęcia Tajwanu by się powiodła.
Z drugiej jednak strony, o ile realnym celem – z perspektywy Stanów Zjednoczonych – wydaje się obronienie sojuszników na Dalekim Wschodzie, o tyle zmuszenie Pekinu do kapitulacji również byłoby trudne. Osiągnięcie tego tylko przy pomocy blokady morskiej i ataków powietrznych byłoby mało prawdopodobne, a inwazja lądowa na Chiny wymagałaby co najmniej milionowej armii, a także rozbudowanego kompleksu logistycznego rozciągającego się od zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej po wybrzeże Chin. Takich zdolności Amerykanie ani nie posiadają, ani choćby ich nie budują. Tak więc Stany Zjednoczone nie planują i nie są gotowe do uderzenia na Chiny, a w wojnę z Państwem Środka mogłyby wejść tylko w obronie partnerów. Gdzie celem byłoby zneutralizowanie chińskiego zagrożenia, a nie zmuszenie do kapitulacji władz z Pekinu.
Dla USA, wojna z Chinami także byłaby niekorzystna, kosztowna, a choćby wysoce ryzykowna. Wszystko to prowadzi do wniosku, iż obie strony wygodniej czułyby się w wojnie w roli defensywnej i obie wolałyby nie wszczynać wojny ofensywnej, choć mogą takie groźby deklarować. Co istotne stawką ewentualnego starcia w przypadku USA byłoby co najwyżej utracenie pozycji światowego lidera oraz straty militarne i gospodarcze. Tymczasem dla Chińczyków stawka wojny byłaby dużo większa. Chiny mogłyby stracić wszystko to, co z takim trudnem budowały przez ostatnie trzy dekady.
Z tych powodów Chińczycy nie są gotowi na starcie z USA, choć przygotowują się do niego od co najmniej dwudziestu lat. Stawiając na transformację energetyczną – vide dynamiczna budowa odnawialnych źródeł energii i produkcja samochodów elektrycznych – niezależność technologiczną, a także rozbudowę rynku wewnętrznego. Co się wszakże jeszcze nie udało[31]. Dlatego Chiny potrzebują nie wojny, a pokoju umożliwiającego dalsze: rozwój i zwiększanie samodzielności. Z kolei z perspektywy Stanów Zjednoczonych kosztowna wojna z Chinami – i to w sytuacji, gdy Rosja stanowi jeszcze zagrożenie w innych rejonach świata – także byłaby jednym z wielu równoległych wyzwań. Do tego, Amerykanie mają własne problemy wewnętrzne, a także przekonanie, iż dzięki swoim przewagom mogą osiągać cele polityczne bez potrzeby prowadzenia ryzykownego konfliktu zbrojnego.
Dlatego chińsko-amerykańskie starcie militarne jest bardzo mało prawdopodobne. Władze z Pekinu musiałyby się wykazać wyjątkową lekkomyślnością (nieporównywalnie większą niż Putin atakując Ukrainę) oraz brakiem umiejętności długofalowego planowania by zdecydowały się na inwazję na Tajwan. Z kolei Stany Zjednoczone mogą wywierać na Chiny presję, bez potrzeby ich fizycznego atakowania. Amerykanie muszą jedynie demonstrować gotowość do obrony sojuszników i partnerów tj. Tajwan, Korea Południowa i Japonia. Jednak to Chińczycy musieliby zdecydować o tym, czy rozpoczynają wojnę, czy też nie. W interesie obu mocarstw wydaje się więc zawarcie porozumienia. Conajmniej tymczasowego. Co istotne, można sobie wyobrazić taki kompromis, który zadowalałby obie strony. Jego kształt opisywałem i uzasadniałem w „Trzeciej Dekadzie”.
To, co należy podkreślić to fakt, iż w przypadku chińsko-amerykańskiego porozumienia, Stany Zjednoczone zyskałyby wolną rękę przeciwko Federacji Rosyjskiej. Ta ostatnia – bez pomocy Chin – byłaby znacznie łatwiejszym celem do zneutralizowania. Rosjanie musieliby też polegać wyłącznie na swoich zasobach w kontekście utrzymywania armii i prowadzenia wojen.
Trump zmieni podejście do Rosji?
Opisane wyżej równanie geostrategiczne wcale nie musi jednak determinować przyszłych wydarzeń. Co z tego, iż USA może w istocie posiadać wyżej wskazane przewagi, skoro np. administracja z Waszyngtonu nie będzie potrafiła lub chciała ich wykorzystać? Jak to wszystko wygląda w przypadku działań Donalda Trumpa? Niniejsze zakończenie pisane jest kilka miesięcy po tym, jak powstała powyższa część tekstu. Wobec czego można odnieść się do bieżących wydarzeń. Te potwierdzają tezy stawiane konsekwentnie przeze mnie w ostatnich kilku miesiącach:
Celem polityki zagranicznej Trumpa w pierwszym półroczu 2025 roku było:
- wymuszenie na Ukrainie podpisania korzystnej dla Amerykanów umowy z Ukrainą. Ta została ostatecznie zawarta 30 kwietnia 2025 roku i dotyczyła kwestii ukraińskich surowców i ich wydobycia,
- wynegocjowanie z partnerami z całego świata nowych, korzystnych dla USA umów handlowych – negocjacje trwają, umowy zostały zawarte z Wielką Brytanią i Wietnamem,
- zmuszenie partnerów z NATO do zwiększenia wydatków na obronność i przyjęcia nowych, bardziej ambitnych zobowiązań – co udało się zrobić na czerwcowym szczycie NATO, gdzie ustalono nowy 5% pułap w relacji do PKB w zakresie wydatków na obronność,
- przerzucenie kosztów pomocy Ukrainie na Europę – wydaje się, iż cel jest bliski osiągnięcia
- zawarcie zawieszenia broni, a później pokoju na Ukrainie – cel nie został i prawdopodobnie nie zostanie osiągnięty.
Negocjacje z Putinem stanowiły dla administracji z Waszyngtonu pewnego rodzaju lewar na Ukrainę i na Unię Europejską w kontekście negocjacji umów. Z drugiej strony, rozmowy z USA były także korzystne dla Putina, który chciał zwiększyć swój wpływ na Chiny, od których uzależnił się niemal całkowicie. Negocjacje z Amerykanami były dla Kremla szczególnie ważne w momencie eskalacji wojny celnej pomiędzy USA, a Chinami która rozgorzała wiosną 2025 roku. Rosjanie liczyli na duży spór, a być może i konflikt pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a Chińską Republiką Ludową, co polepszyłoby ich pozycję w kontekście zmagań na Ukrainie.
Problem w tym, iż w czasie majowej wizyty Xi Jingpinga w Moskwie, USA i Chiny doszły do porozumienia w kontekście ceł wzajemnych. Następnie pod koniec czerwca, Trump ogłosił, iż ustalono trwałe warunki handlu pomiędzy USA a Chinami. Nadzieje Putina na eskalację w tym duecie – przynajmniej czasowo – upadły.
W czasie kilkumiesięcznych negocjacji z Amerykanami, strona rosyjska nie uzyskała żadnej korzyści. Trump nie zdjął żadnych nałożonych przez Bidena sankcji. Dwukrotne wstrzymywanie dostaw uzbrojenia na Ukrainę miało charakter incydentalny, krótkotrwały i symboliczny (decyzje kilkudniowe). Tymczasem w ciągu kilku ostatnich miesięcy rosyjska pozycja na Kaukazie uległa dalszej erocji. Doszło do napięcia na linii Moskwa-Baku, a w Armenii aresztowano prorosyjskich ludzi planujących obalenie władzy. Z kolei na Bliskim Wschodzie zawaliła się cała architektura wpływów Rosji. Najpierw – przy wsparciu i akceptacji USA – Izrael zneutralizował Hamas, później Hezbollah. Turcja wsparła obalenie Assada w Syrii. Na koniec Izrael zaatakował Iran, do czego przyłączyli się Amerykanie. W efekcie władze z Teheranu zostały pchnięte w objęcia Chin. Kosztem Rosji (teza na odrębną analizę, ale został omówiony tutaj w nagraniu).
W czasie kilku miesięcy ciągłych rozmów i negocjacji Władimir Putin musiał się zorientować, iż Donald Trump nie da mu tego, co Kreml chce uzyskać. Z różnych zresztą względów. Innymi słowy, przeciąganie rozmów z USA nie dawało już żadnych nadziei na osiągnięcie celów strategicznych Rosji, a jednocześnie wpływy tej ostatniej były dewastowane na różnych kierunkach. Prawdopodobnie Moskwa doszła do wniosku, iż dalsze udawanie baranka nie jest w jej interesie, bowiem koszty wojny z Ukrainą rosły z każdym tygodniem. Jak poinformował prasę sekretarz stanu Marco Rubio, Rosjanie stracili na froncie w pierwszym półroczu 2025 roku 100 tysięcy zabitych. Nie mówiąc o rannych.
Prawdopodobnie z tych wszystkich powodów Rosjanie zdecydowali się na rozpoczęcie kampanii masowych uderzeń dronowych na cele w Ukrainie, a także nasilenie ofensywy lądowej. Oczywistym było, iż tego rodzaju działanie będzie sprzeczne z postawą Trumpa – mówiącą o tym, iż Putin chce pokoju – co wymusi na Waszyngtonie zmianę podejścia. Bowiem w obliczu działań Rosji, Trump musiałby być samobójcą politycznym, by kontynuować wcześniejszą łagodną i prorosyjką narracją. Innymi słowy, od tego momentu, w politycznym interesie samego Donalda Trumpa, ale i jego administracji jak również Republikanów jest wyciągnięcie kija i uderzenie w Rosjan.
Sygnały na zmianę amerykańskiego podejścia można odczytywać od kilku ostatnich dni (tj. od początku lipca). Najpierw Donald Trump wyraził swoje niezadowolenie postawą Putina po tym, jak rozmawiał z nim telefonicznie. Późniejsza rozmowa z Zełeńskim została natomiast określona przez tego ostatniego jako dotychczas najlepsza i najbardziej produktywna. Trump zapowiedział pomoc dla Ukrainy, a następnie 10 lipca Reuters powinformował, iż amerykański prezydent zamierza po raz pierwszy użyć swojej władzy do uruchomienia pakietu pomocowego dla Ukrainy o wartości 300 mln dolarów. Z kolei dziś Donald Trump zapowiedział, iż przekaże nową pomoc Ukrainie, ale za pośrednictwem NATO, które za to zapłaci… Pamiętamy przy tym, nowe wymagania co do wydatków obronnych, a także fakt, iż finansowanie zbrojeń dla Ukrainy może być wliczane w poziom wydatków? Tak więc Trump najpierw wymusił stworzenie mechanizmów zwiększenia zbrojeń w NATO i wspierania przemysłu zbrojeniowego, a teraz zamierza ten mechanizm wykorzystać w celu wsparcia amerykańskich koncernów. Trump może zarobić na pomocy Ukrainie trzy razy. Raz – politycznie, bowiem przyzna pomoc, czego się nikt po nim nie spodziewał. Dwa, NATO lub Europa zapłaci za amerykański sprzęt. Trzy, Ukraińcy podpisali już umowę dotyczącą inwestycji i wydobycia ich surowców przez Amerykanów…
Czy to wszystko sprawia, iż Donald Trump w istocie pomoże Ukrainie i nałoży dodatkowe sankcje na Rosję? W zasadzie to wszystko leży teraz w jego interesie (a także interesie USA). Rozmowy z Putinem – w sytuacji gdy Rosja tak zaciekle atakuje Ukrainę – nie mogą już być żadnym lewarem, bowiem nikt nie uwierzy Trumpowi, iż doprowadzą do szczęśliwego zakończenia wojny. Putin sam storpedował wiarygodność tej koncepcji. W związku z tym dalsze negocjacje z Moskwą nie stanowią już żadnej wartości dla Waszyngtonu, a tymczasem – jak wskazano wyżej – istnieje szereg argumentów za tym, by pomóc Ukrainie i uderzyć w Rosję. Trump to zrobi zwłaszcza wówczas, gdy koszty tych działań zostaną przerzucone na sojuszników USA, o co teraz toczy się prawdopodobnie gra.
Tak czy inaczej – w mojej opinii – Donald Trump lada moment może dokonać bardzo ostrego zwrotu w polityce względem Rosji. Bo mu się to zwyczajnie będzie opłacało. I choć koncepcja pokoju na Ukrainie poprzez dialog nie wypaliła – bo jak wskazywałem wielokrotnie, powieść się nie mogła – to USA wciąż mają najsilniejsze karty i mogą uderzać w gospodarkę Rosji bez obaw o ewentualny odwet.
Problemem jest fakt, iż ewentualne nałożenie sankcji pośrednich – czyli na państwa handlujące z Rosją – będzie kosztowne politycznie dla USA. Bowiem Amerykanie będą musieli wejść w spór ze swoimi sojusznikami i partnerami, z którymi warto utrzymywać dobre relacje. Zresztą, co ciekawe, sama UE może oberwać rykoszetem tego rodzaju sankcjami, dlatego Europa – pomimo tego, iż teoretycznie by mogła – sama nie zdecydowała się zastosować tego rodzaju narzędzia. Na ten moment kształt nowego pakietu sankcji jest konsultowany pomiędzy administracją Trumpa a Senatem. Ostatecznie jego uchwalenie prawdopodobnie będzie zależne od tego, jak Rosja będzie reagowała na kolejne sygnały ostrzegawcze ze strony USA. jeżeli Putin się nie ugnie – co jest niemal pewne – i będzie kontynuował uderzenia na Ukrainę, wówczas należy spodziewać się eskalacji na linii Waszyngton-Moskwa.
Do tego czasu administracja Donalda Trumpa będzie zdeterminowana by dopiąć umowy handlowe, zwłaszcza z Unią Europejską. Po to, by sojusznicy i partnerzy zaczęli partycypować w ewentualnych kosztach USA związanych z działaniami przeciw Rosji. Ponadto Amerykanie oczekują, iż jeżeli mieliby się zaangażować w obronie Europy i Ukrainy przeciwko Moskwie, to Unia Europejska odzajemni gest i zacznie wspierać Waszyngton w kontekście osłabiania Chin. Tak więc – analizując kiedy może nastąpić moment definitywnego zwrotu Trumpa przeciwko Putinowi – wiele zależy od UE i jej postawy w powyższych tematach.
Przy czym podkreślenia wymaga, iż Rosjanie prawdopodobnie zamierzają rozstrzygnąć konflikt na Ukrainie do końca 2026 roku. Czasu jest więc kilka na to, by zdążyć wyposażyć Ukraińców w narzędzia pozwalające im na przetrwanie i powstrzymanie agresora.
Krzysztof Wojczal
Geopolityka, strategia, gospodarka – blog
[1] https://www.wipo.int – odczyt w dniu 19.11.2023r.
[2] https://data.worldbank.org – odczyt w dniu 4.02.2024r.
[3] Centralny Bank Federacji Rosyjskiej – https://www.cbr.ru/eng/dkp/ – odczyt w dniu 10.02.2025r.
[4] https://www.statista.com/statistics/1006479/russia-export-commodity-structure/ – odczyt w dniu 15.11.2023r.
[5] https://tass.com/economy/1232783 – odczyt w dniu 15.11.2023r.
[6] https://eu-solidarity-ukraine.ec.europa.eu/eu-sanctions-against-russia-following-invasion-ukraine/sanctions-energy_pl – odczyt w dniu 15.11.2023r.
[7]https://www.consilium.europa.eu/pl/policies/sanctions/restrictive-measures-against-russia-over-ukraine/sanctions-against-russia-explained/#sanctions – odczyt w dniu 15.11.2023r.
[8] https://www.consilium.europa.eu/pl/infographics/eu-gas-supply/ – odczyt w dniu 10.07.2024r.
[9] https://pie.net.pl/wp-content/uploads/2023/08/Tygodnik-PIE_32-2023.pdf – odczyt w dniu 1.12.2023.
[10] https://www.pb.pl/wydobycie-ropy-w-usa-w-rym-roku-bedzie-wieksze-niz-oczekiwano-i-rekordowe-1192578 – odczyt w dniu 1.12.2023r.
[11] Jak szacował w 2019 roku ówczesny rosyjski minister energetyki Aleksandr Novak: w 2035 roku wydobycie ropy naftowej w Rosji może spaść choćby o połowę (z uwagi na wyczerpujące się, w tej chwili eksploatowane złoża). Podobne prognozy dotyczyły wydobycia gazu.
[12] www.pism.pl/publications/us-increases-military-presence-in-europe – dostęp: 25.05.2025.
[13] ec.europa.eu/Eurostat – dostęp: 25.05.2025.
[14] www.sipri.org/databases/armstransfers – dostęp 25.05.2025.
[15] ec.europa.eu/Eurostat – dostęp: 25.05.2025.
[16] ieefa.org/resources/understanding-competitive-landscape-chinas-lng-market – dostęp: 10.05.2025.
[17] www.statista.com/statistics/1369135/natural-gas-imports-to-china-via-pipelines/ – dostęp: 10.05.2025.
[18] W całym 2024 roku konsumpcja gazu w Chinach wyniosła 428 mld mł, źródło: ieefa.org/resources/understanding-competitive-landscape-chinas-lng-market – dostęp: 10.05.2025.
[19] www.statista.com/statistics/1310864/lng-imports-by-country-china/ dostęp: 20.05.2025.
[20] www.argaam.com/en/article/articledetail/id/1781949 – dostęp: 10.05.2025.
[21] infosecurity24.pl/za-granica/rosyjsko-chinska-przyjazn-bez-granic-to-fikcja-wyciekl-tajny-raport-fsb – dostep w dniu 6.06.2025.
[22] tradingeconomics.com/china/exports-by-country – dostęp: 6.01.2025.
[23] gfmag.com/economics-policy-regulation/china-foreign-direct-investment-hits-30-year-low/ – dostęp: 22.07.2024.
[24] www.statista.com/statistics/270277/mining-of-rare-earths-by-country/ – dostęp: 02.06.2025.
[25] https://www.investopedia.com/articles/investing/100615/4-countries-produce-most-food.asp
[26] chinapower.csis.org/china-food-security/ – dostęp: 02.06.2025.
[27] https://www.money.pl/gospodarka/spada-produkcja-polprzewodnikow-w-chinach-giganci-obawiaja-sie-zamkniecia-fabryk-w-maju-6759551974492800a.html
[28] restofworld.org/2025/china-chipmakers-nvidia-tsmc-gap/ – dostęp: 02.06.2025.
[29] www.safe.gov.cn – odczyt: 03.06.2025.
[30] www.investopedia.com/articles/investing/040115/reasons-why-china-buys-us-treasury-bonds.asp – odczyt: 03.06.2025.
[31] PKB ppp per capita wyniósł w 2024 roku w Chinach nieco ponad 23 tys. dolarów, podczas gdy w Polsce było to 52,5 tys. dolarów. Źródło: www.worldeconomics.com – odczyt: 03.06.2025.