Bieleń: Trump's Geopolitical Games

myslpolska.info 4 hours ago

Wraz z przypomnieniem postaci Williama McKinleya, 25. prezydenta Stanów Zjednoczonych (1897-1901), Donald Trump odkurza stare imperialistyczne motywy amerykańskiej polityki mocarstwowej, sięgające do aneksji i okupacji obcych terytoriów, wojen celnych i protekcjonizmu.

Pojmując geopolitykę przez pryzmat rywalizacji mocarstw w przestrzeni, przypomina z jednej strony świetność epoki amerykańskich podbojów (Hawaje, Filipiny, Kuba, Guam, Puerto Rico), a z drugiej – rekompensuje porażki i upokorzenia, odczuwane w ostatnich latach w rywalizacji z Chinami.

Nawet gdy nowa administracja amerykańska stawia na przywrócenie wyobrażeń o wyjątkowości USA, to jednak wpisuje je w stare koleiny rywalizacji wojennej. Sięga do „polityki siły”, opartej w całej historii Ameryki na rozbudowie wpływów, narzucaniu kontroli i stosowaniu dyktatu poprzez przymus. Dla wielu obserwatorów nie ma w tym nic zaskakującego, gdyż od początku globalnego Pax Americana USA nigdy nie strąciły „boga wojny” z piedestału swojej polityki zagranicznej ani nie zrezygnowały z bezwzględnej rywalizacji gospodarczej. Militaryzm, geoekonomia i kultura masowa są filarami ich imperialnej potęgi i globalnego imperializmu. Tylko naiwni apologeci amerykańskiej protekcji wpadają w tej chwili w pułapkę „retoryki zdziwień i zaskoczeń”.

Bylibyśmy jednak w błędzie, gdybyśmy amerykańską potęgę oceniali jedynie przez pryzmat umiejętności egzekwowania posłuchu przy pomocy środków militarnych i gospodarczych. Oprócz nich ogromną rolę odgrywa bowiem siła motywacyjna. Gdy coraz więcej państw zaczęło demonstrować mocarstwowe aspiracje i ambicje przywódcze, choćby o zasięgu regionalnym, USA stają przed potężnym wyzwaniem, aby nie dać się zepchnąć z pozycji globalnego lidera. Dlatego na prezydenturę Trumpa – niezależnie od wszystkich zastrzeżeń – należy spoglądać przez pryzmat wielkiej determinacji, która ma Ameryce przywrócić moc sprawczą.

Renesans geopolityki

Jednym ze środków, które mogą pomóc w realizacji tych celów jest powrót do tradycyjnej geopolityki. Czasami brzmi to dość komicznie ze względu na popisy retoryczne prezydenta, wywołujące konfuzję u słuchaczy, tromtadrację i parady min, ale groteskowa brawura jest wpisana w cały scenariusz zmian, jakie Trump ze swoją administracją planują zaprowadzić. W słabych liderach politycznych państw przyjaznych, jak w przypadku Kanady, taka polityka budzi obawy i strach, u innych zakłopotanie i paraliż decyzyjny, jak u przywódców Niemiec czy Francji, a u największych oponentów, jak w przypadku Chin i Rosji zaciekawienie, a choćby odwet prewencyjny.

Wśród krytyków powrót do retoryki z czasów imperialistycznej rywalizacji ściąga na Trumpa podejrzenie o gotowość zawrócenia demokracji amerykańskiej na tory autorytarnego ekspansjonizmu. Temu zjawisku towarzyszy aroganckie lekceważenie specyfiki kulturowej i tożsamościowej wielu regionów i narodów, których interesy mają być podporządkowane priorytetom Ameryki. Dlatego Ukraina czy Tajwan mają poważne obawy, iż zostaną nie tyle porzucone, ile poświęcone na ołtarzu strategicznych regulacji z ich egzystencjalnymi wrogami, tj. Rosją i Chinami.

Jest to o tyle zrozumiałe, iż Trump liczy się ze statusem siły swoich rywali i nie podważa żadnego wymiaru wielkości potęgi chińskiej czy rosyjskiej, w imię jakichś fantomowych sojuszników czy protektoratów. Zdaje sobie sprawę, iż zamiast konfrontacji ideologicznej, potrzebne jest ułożenie się wedle ważności interesów i hierarchii statusów. Potrzeba czasu, aby nowa strategia (polistrategia) Ameryki dojrzała i w całości ujrzała światło dzienne. w tej chwili jesteśmy w fazie domysłów i spekulacji.

Już dzisiaj jednak można domniemywać, iż w kręgach władzy USA uświadomiono sobie, iż maleje liczba państw na świecie spoza tzw. kolektywnego Zachodu (NATO i UE), gotowych bronić instytucji i wartości porządku międzynarodowego zdominowanego przez Amerykę. Ponieważ coraz więcej państw Globalnego Południa gotowych jest przedkładać wzrost gospodarczy ponad praktykowanie demokracji i przestrzeganie praw człowieka, mamy do czynienia z tendencją do racjonalizacji własnej polityki poprzez „oswajanie” dyktatorów, a nie krucjaty przeciwko nim.

Odpowiada to koncepcji przywództwa światowego opartego na transakcyjności. Istotą jest wymiana jednych wartości na inne na zasadach komercyjnych. Trumpowi nie zależy na głoszeniu i obronie enigmatycznych zasad, którymi operują liberałowie. Nie zależy mu też na autorytecie moralnym Ameryki. Moralizm uważa zresztą za rzecz nieprzydatną w polityce. Ma świadomość, iż państwa, a zatem i ich przywódcy zachowują się w sposób cyniczny i bezwzględny, nieobce są im „podwójne standardy” w ocenie interesów i zachowań, a prawo traktują instrumentalnie.

Dlatego bliska jest Trumpowi idea takiego ładu normatywnego, który dzięki dominującej sile przetargowej oraz „twardym” umiejętnościom perswazyjnym i manipulacyjnym, stanowi oparcie dla korzystnych transakcji. Gdy jednak oferty strony dominującej zostaną odrzucone, możliwe jest, a choćby konieczne, sięganie po środki presji i przymusu. Transakcyjność jest więc rozumiana w sposób utylitarny. Ma przynosić wymierne, materialne zyski stronie silniejszej we wszystkich dziedzinach. Wszelkie instytucje, w tym alianse, są źródłem profitów i wzrostu zasobów, a nie ich utraty.

Trumpiści nie uznają za realne wspólnot, opartych na wartościach i liberalnych światopoglądach. W grze międzynarodowej liczą się jedynie interesy narodowe, a ściślej interesy wielkich koncernów i kompleksów wojskowo-przemysłowych i innowacyjnych. Relacje same w sobie nie są wartościowe. O ich znaczeniu decydują korzyści. Paradoks takiego myślenia polega na tym, iż najwięcej można ugrać tam, gdzie jest największy wolumen powiązań. Stąd sojusznicy i partnerzy są pierwszymi ofiarami takiego podejścia.

Europa wrogiem?

Największy zawrót głowy wywołuje zmiana stosunku gospodarza Białego Domu do europejskich sojuszników w ramach NATO. Wyraża się to w komercyjnym podejściu do amerykańskich gwarancji euroatlantyckiego bezpieczeństwa, łącznie z groźbą całkowitego wycofania sił USA z Europy. Wielu pociesza się, iż to tylko blef ze strony administracji Trumpa. Może on jednak mieć poważne konsekwencje w postaci podważenia lojalności i solidarności sojuszniczej.

Ekipa Trumpa wyraźnie zmierza do pozbawienia Unii Europejskiej przewag konkurencyjnych i podmiotowej samodzielności. Stawiając na dywersyfikację polityczną dotychczasowych establishmentów Amerykanie preferują dogadywanie się w płaszczyźnie dwustronnej z siłami radykalnej prawicy, co przez dekady zarzucano z tych samych powodów Rosji. Tym tendencjom sprzyjają zmiany wewnętrzne o charakterze suwerenizacyjnym i nacjonalistycznym w państwach Unii Europejskiej, które osłabiają tę strukturę od środka. Nowe rozdania polityczne w Niemczech czy we Francji spowodują na pewno poszukiwanie sposobów elastycznej adaptacji do nowego rozumienia wzajemnych interesów. Nie jest na przykład wykluczony reset mapy energetycznej Europy, skierowany na zrównoważenie zaopatrzenia amerykańskiego nośnikami z innych kierunków, w tym z Rosji.

Nie można mieć złudzeń co do ewolucji wewnętrznej systemu amerykańskiego pod rządami Trumpa. Nie tylko ze względu na dziwaczne gesty rodem z III Rzeszy, w wydaniu Elona Muska podczas ceremonii inauguracyjnej, ale także z uwagi na obiektywne uwarunkowania symbiozy wielkiego kapitału z władzą polityczną. Pogoń za zyskami i nieograniczonym bogaceniem się amerykańskiej klasy rządzącej znamionuje od dekad ustrój społeczno-gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Ale zapowiadany przez Trumpa „złoty wiek” Ameryki niesie ewidentne zagrożenie bezpośredniego zawłaszczenia instytucji rządowych przez oligarchów-multimiliarderów, nie tylko tych obecnych na inauguracji, jak Elon Musk, Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg.

Dało się przy tym zauważyć dotkliwy dysonans wobec rzeczywistej bazy społecznej zwycięskich republikanów na tle zgromadzenia przedstawicieli oligarchii i członków establishmentu politycznego wewnątrz rotundy na Kapitolu. Był to jaskrawy przejaw „plutokratycznego” zdystansowania się i izolacji nowej ekipy od zwolenników i sympatyków, nie mówiąc o oponentach. Nie brakuje komentarzy, iż taka demonstracja ekskluzywizmu zaważy na konfliktach społecznych i szansach realizacji megalomańskich zapowiedzi Donalda Trumpa.

Wiele wskazuje na to, iż kapitalistyczna oligarchia, stanowiąca ważne ogniwo tzw. głębokiego państwa (deep state) wychodzi na powierzchnię. Sprzyja temu egocentryczne samouwielbienie Trumpa w charakterze wodza bogatych Amerykanów, ale także przywódcy największej potęgi, który może rozdawać karty w grze z największymi sojusznikami, partnerami i rywalami. Jego ciągoty autorytarne powodują, iż swój zarysowany w przemówieniu inauguracyjnym program koncentruje na władczych uprawnieniach szefa władzy wykonawczej, bez kierowania jakichkolwiek postulatów do Kongresu, czy choćby tylko swojej partii. Mając za sobą przychylny skład Sądu Najwyższego może w dużej mierze zdekomponować i zakłócić typowy dla USA system separacji władz, oparty na zasadzie checks and balances (hamowania i równoważenia). Oznacza to w praktyce zacieranie granicy między kulturą demokratyczną a autorytarnymi nawykami podejmowania decyzji.

Trump nauczony doświadczeniami pierwszej kadencji prezydenckiej przywiązuje większą wagę do politycznego podporządkowania biurokracji państwowej, wymuszania lojalności urzędniczej i tłumienia opozycji. Hasła o przywróceniu wielkości Ameryce wyraźnie są kierowane pod adresem białej ludności, z naciskiem na antyimigracyjne regulacje i podziały społeczne. Liberalna Ameryka znalazła się w głębokiej defensywie.

Rozczarowania są tym większe, im bardziej traktowano Trumpa jako anomalię. Tymczasem kolejne wyraźne zwycięstwo w listopadowych wyborach 2024 roku pokazało, iż powrót republikańskiego kandydata na najwyższy urząd jest symptomem głębokiego kryzysu społecznego – rosnących nierówności, degradacji przemysłu, wzrostu bezrobocia, kryzysu migracyjnego i eskalacji ubóstwa.

Zwycięstwo Trumpa nie jest tym razem traktowane jako nieszczęśliwy wypadek. Co ciekawe, mało kto szuka przyczyn tego zwycięstwa w ingerencji rosyjskiej, jak poprzednim razem. Retrospektywne spojrzenie uświadamia, jak bardzo zmieniła się Ameryka i jak w konfrontacji z narastającymi problemami wewnętrznymi oraz kryzysem przywództwa globalnego, przechyliła się szala społecznych oczekiwań w stronę ekstremalnej polaryzacji i antydemokratycznego zwrotu prawicy. Konsekwencją stał się antyelitaryzm, co paradoksalnie, skutecznie skanalizował przedstawiciel najbogatszych środowisk oligarchicznych. Jeszcze raz potwierdziło się „wielkie oszustwo” demokracji liberalnej: obywatele mają prawo głosu, ale nie mają realnego wpływu na władzę.

Nawiązując do mesjanistycznego posłannictwa, Trump przywołuje mit o szczególnym „przeznaczeniu” Ameryki (tym razem w eksploracji Marsa), co jednak można także odczytać jako groźbę ekspansji kosztem słabszych państw, nie tylko bezpośrednich sąsiadów. Wiąże się z tym lekceważący stosunek do poszanowania suwerenności innych państw. USA pod kierownictwem Donalda Trumpa zamierzają dystansować się wobec najważniejszych instytucji międzynarodowych, jakimi są organizacje systemu ONZ oraz prawo międzynarodowe. Warto przy tym przypomnieć, iż poprzednicy Trumpa bynajmniej nie byli pod tym względem święci. Stawiając „siłę ponad prawem” Ameryka kontynuuje ogromne zbrojenia, celem zwiększania zdolności odstraszania jej potencjalnych i realnych rywali.

Zagadka Trumpa

Obserwujemy jeden z najbardziej intrygujących momentów w polityce międzynarodowej, kiedy uwaga obserwatorów koncentruje się nie tyle na decyzjach i działaniach globalnego przywództwa, ile na osobowości i intencjach jego lidera. Rozszyfrowanie ukrytych zamiarów władzy nie jest sprawą łatwą. W świetle dotychczasowych doświadczeń i towarzyszących im uprzedzeń, a także niekonwencjonalnych zachowań Trumpa można go postrzegać jako przebiegłego makiawelistę, dążącego do umocnienia pozycji Ameryki poprzez zwiększanie dostępu do światowych rynków oraz zbalansowanie zobowiązań sojuszniczych. Ta z pozoru twarda i rywalizacyjna strategia ma służyć nowej akomodacji uczestników gry międzynarodowej. W sumie ma to przynieść proporcjonalne korzyści wszystkim stronom.

W tej strategii może wszak tkwić pułapka, wynikająca z nieprzewidywalności i nieobliczalności Trumpa, a także niespójności jego wizji porządku międzynarodowego, opartej na zrewidowanych zobowiązaniach Ameryki i niewspółmiernych korzyściach dla niej samej kosztem słabszych. Istotą żądań nowej administracji w Waszyngtonie jest jej przekonanie, iż wiele państw w ostatnich dekadach rozwijało się na koszt Stanów Zjednoczonych, stąd konieczność wyrównania rachunków. Z tego powodu wystraszeni politycy europejscy grożą widmem „nowej Jałty”, zapominając wszak, iż realnie układ jałtański zapewnił Europie mimo wszystko kilkadziesiąt lat pokoju. Może więc warto ostudzić rozpalone głowy i wychodzić w stronę Trumpa z propozycjami strategii kooperacyjnych, ale nie za cenę serwilistycznego lojalizmu.

Promowanie „strategicznej autonomii” wobec zapędów Waszyngtonu jest jedną z odpowiedzi, zainicjowaną przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Polscy politycy obozu rządzącego także opowiadają się za takim rozwiązaniem, demonstrując jednocześnie szczególne przywiązanie do „żelaznego sojuszu” z USA. Być może zdają sobie sprawę z tego, iż sama Europa nie zdoła przeciwważyć potęgi chińsko-rosyjskiej, ani tym bardziej obronić swoje interesy w wojnie handlowej między USA a Chinami.

Odmienną strategię popiera premier Węgier Victor Orbán, któremu wtórują liderzy innych mniejszych państw środkowoeuropejskich. Opiera się ona na osobistym zaufaniu i transakcyjnym układaniu się z prezydentem USA, bez jakichkolwiek ideologizacji. Niektórzy w tej strategii znajdują okazję do ośmielenia i wzmocnienia sił skrajnie prawicowych w Europie, na co liczy także obóz Zjednoczonej Prawicy w Polsce. Tak czy inaczej, politycy europejscy mają do czynienia z bolesnym dyskomfortem, spowodowanym załamaniem dotychczasowej legitymizacji w wymiarze wewnętrznym i sojuszniczym.

Przedstawiając okres prezydentury Joe Bidena w kategoriach błędów i porażek ekipa Trumpa pokazuje, iż wojenny interwencjonizm sprzyja nie tyle umacnianiu amerykańskiej hegemonii, ile budzi sprzeciw wielu państw i pogłębia globalną anarchizację. Z tego powodu propokojowe hasła i pojednawcze gesty w stronę Rosji, z odpowiednią dozą presji psychologicznej, mogą stanowić punkt wyjścia do zbudowania jakiegoś modus vivendi. Na razie jednak możliwe są wszystkie scenariusze rozwoju sytuacji, łącznie z eskalacją wojny na Ukrainie.

Z polskiego punktu widzenia najbardziej jednoznaczne są oczekiwania wobec inicjatywy nowej administracji amerykańskiej w sprawie skutecznego zakończenia wojny na Ukrainie. Poza kilkoma państwami, w tym Turcją, Węgrami i Słowacją, reszta nie wyobraża sobie, aby zwycięska Ukraina nie dołączyła w przewidywalnej perspektywie do struktur zachodnich. Tymczasem Trump nie widzi tego w kategoriach politycznego imperatywu.

Ukraina i Trump

Szokuje swoimi wypowiedziami, w których stwierdza, iż nie popiera tej wojny. Uznaje ją za absurdalną i możliwą do uniknięcia, także przez stronę ukraińską. To znacznie komplikuje dotychczasową narrację o niewinności strony ukraińskiej, a zatem implikuje podział odpowiedzialności za jej wywołanie. Co jeszcze bardziej obrazoburcze, Trump stara się rozumieć pryncypialne stanowisko Rosji co do zasadności obrony jej interesów bezpieczeństwa, ochrony ludności rosyjskojęzycznej oraz dostępu do zasobów. To już całkowicie zmienia klimat psychologiczny wśród dotychczasowych akolitów Ameryki.

Patrząc na niszczycielski charakter wojny Trump ze swoim biznesowym doświadczeniem w zdobywaniu dochodowych aktywów, dostrzega bezsens strat materialnych i demograficznych Ukrainy. Ma też świadomość, iż ideologiczne uzasadnienia włączenia Ukrainy do struktur zachodnich, w tym do NATO, nie mają racji bytu w istniejącej sytuacji skonfliktowania z Rosją. Liczą się bowiem koszty takiego przedsięwzięcia, nie mówiąc o trudnościach, związanych z adaptacją do nowych reguł, odbudową infrastruktury, powrotami ludności, czy przywróceniem skutecznego zarządzania w warunkach powojennych.

Trump nie fantazjuje na temat demokracji na Ukrainie, bo nie to jest jego priorytetem. Najważniejsze są efektywne rządy i wiarygodne władze, które oprą politykę na racjonalnych kalkulacjach, co w danej sytuacji jest naprawdę opłacalne i służy zawieszeniu działań wojennych, z pominięciem historycznie nagromadzonych pretensji wobec Rosji. U wielu sojuszników Ukrainy, zainfekowanych rusofobią, takie oczekiwania wywołują wściekłość i bezradność.

Stanowisko Trumpa w sprawie zakończenia wojny jest niestety dość krótkowzroczne. Koliduje ono z warunkami strony rosyjskiej, która domaga się od Zachodu gwarancji dla trwałych rozwiązań, a nie chwilowego rozejmu. Chodzi o to, aby wyeliminować pierwotne przyczyny konfliktu, czyli naruszenie przez państwa zachodnie równowagi w utrzymaniu wspólnego i niepodzielnego bezpieczeństwa. Trump chce przerzucić odpowiedzialność za losy porozumienia pokojowego na europejskich sojuszników. Ci jednak w obecnej sytuacji ideologicznego zaślepienia nie mają ani woli politycznej, ani praktycznych zdolności, aby mądrze przeciąć rosyjsko-ukraiński węzeł wojenny.

Prof. Stanisław Bieleń

fot. wikipedia

Myśl Polska, nr 5-6 (2-9.02.2025)

Read Entire Article